sobota, 28 stycznia 2017

Krioterapia w podróży post-poślubnej czyli Stawy Milickie zimą.

Jak elegancko uzasadnić pozostawienie dzieciom wolnej chaty na weekend? I zachować przy tym resztki rodzicielskiej godności? Najlepiej wykorzystać jakąś wygodną rocznicę, przypadającą tuż przed lub tuż po owym weekendzie i wyjechać świętować ją bez dzieci. W naszym wypadku nie trzeba było się specjalnie wysilać, bo za kilka dni wypadała nasza rocznica ślubu. Zaplanowaliśmy zatem weekendową podróż post-poślubną.
Z lokalizacji niezbyt odległych (bo są jakieś granice tolerancji dla potomstwa i nie chciało nam się jechać za daleko) wybraliśmy ponownie Stawy Milickie. Wiedzeni zresztą ciekawością, jak to miejsce wygląda zimą.
Postanowiliśmy również nie poświęcać się zanadto i na nocleg wybraliśmy hotel Naturum w Rudzie Sułowskiej - pachnący jeszcze nowością i zasługujący na gwiazdki widniejące przy nazwie.
Pogoda postanowiła nam sprzyjać - błękitne niebo, śnieg skrzypiący pod stopami, ostre, zimowe słońce. Przyjechaliśmy w sobotę do hotelu mniej więcej w południe, więc pozostałe do zmroku 4 godziny można było spokojnie poświęcić na spacer wokół jeziora Niezgoda - tą samą trasą, którą przeszliśmy w sierpniu (patrz: Stawy Milickie w długi sierpniowy weekend). Podarowaliśmy sobie jednak tym razem długi marsz asfaltową, bardzo śliską szosą i samochód zostawiliśmy na obrzeżach wsi Grabówka - przy dojściu do ścieżki przyrodniczej, wiodącej częściowo przez las, a częściowo groblami wzdłuż linii brzegowej jeziora Niezgoda.



I znów zachwyciły nas majestatyczne dęby posadzone na groblach dziesiątki, a raczej chyba nawet setki lat temu. 


Pogoda była zupełnie bezwietrzna, a jezioro praktycznie skute lodem - tylko przy samym brzegu woda nie zamarzła jeszcze i opływała kępy trzcin.


Było aż nienaturalnie cicho. Od czasu do czasu przelatywała nad groblą jakaś zimująca w okolicy czapla siwa  - niemal niedosłyszalnie machając dużymi skrzydłami. Czasem odzywał się w krzakach jakiś mniejszy ptaszek, może zwiedziony blaskiem słońca, w nadziei na wiosnę. Ale na zmianę pory raczej się jeszcze nie zanosiło - temperatura oscylowała wokół -10 stopni Celsjusza. 


Szlak prowadził też częściowo przez wieś Niezgoda, ale potem czekała nas niespodzianka. Po wejściu z powrotem do lasu zobaczyliśmy widoczek klimatem przypominający ukochane przez nas okolice Biebrzy. 


Stąd już niedaleko było do samochodu. I rybnej obiadokolacji w gospodzie obok hotelu. Z ciekawością patrzyliśmy na łowisko karpia obok gospody, teraz zamarznięte i przysypane śniegiem.



Ciepły posiłek rozgrzał nas nieco po dziesięciokilometrowym spacerze na dziesięciostopniowym mrozie. Ale chłód z kości wypędziła dopiero hotelowa sauna.
Wczesnym rankiem obudziło nas słońce, świecące jeszcze mocniej niż poprzedniego dnia.
Postanowiliśmy nie marnować czasu i wyruszyć jak najwcześniej na następny spacer. Tym razem celem były Stawy Krośnickie i ścieżka przyrodnicza wokół nich.


Zanim jednak doszliśmy do tablicy wyznaczającej początek dziewięciokilometrowej trasy spacerowej, musieliśmy dojechać do Krośnic, odszukać stację PKP i ulicę Kolejową, a następnie znaleźć dogodne miejsce do zaparkowania. Udało nam się to w pobliżu kilku domów wspominanych w przewodnikach z powodu tradycyjnego materiału budowlanego - rudy darniowej.

Rudę darniową wydobywano na tych terenach przed wiekami i w specjalnych dymarkach wytapiano z niej żelazo. Z jednej strony dewastowało to okoliczne rejony, ale z drugiej strony zagłębienia powstałe po wydobyciu rudy zamieniono potem w stawy hodowlane. Dawni mieszkańcy chętnie wykorzystywali dostępne materiały do budowy domów, co zresztą nie odebrało ich domostwom urody. Podobno domy, przy których się zatrzymaliśmy wzniesiono pod koniec XIX wieku.
Czekał nas teraz mniej więcej kilometrowy spacer szeroką drogą do wejścia na ścieżkę przyrodniczą.

Byliśmy zupełnie sami i nie mogliśmy się nadziwić, że nikomu nie chciało się wyjść na spacer w ten cudowny zimowy poranek. Na padającym w nocy śniegu, który pokrywał ścieżkę były tylko ślady nasze i przebiegających tamtędy zwierząt.

A potem nie chciało nam się już dziwić, bo piękno zimowego krajobrazu pochłonęło nas zupełnie.
Znów aleje dębowe wzdłuż grobli.

A niektóre z dębów równie majestatyczne jak te z Puszczy Białowieskiej.
No i kolejne stawy, mijane po drodze. Niektóre zamarznięte całkowicie.
A inne przecięte cieplejszymi strumieniami, spływającymi z wyżej położonych zbiorników, przez betonowe przepusty zwane mnichami.


Powierzchnia tych pierwszych była oślepiająco, dziewiczo biała. Kiedy jednak podeszło się bliżej do brzegu, widać było, że tętni tam życie, a mniejsze i większe zwierzęta śmiało skracają sobie drogę przez zamarzniętą wodę.




Zaobserwowaliśmy jeszcze jedną rzecz, która nas zdziwiła - niektóre ze zbiorników były niemal całkowicie zarośnięte - przypominały olsy i bagna, inne miały się całkiem dobrze, a poziomem wody przypominamy całkiem spore jeziora.




W jednych i drugich na wiosnę będzie buzować życie. Teraz chwilowo mniej lub bardziej uśpione w mule, trzcinach i gałęziach. 
Pojawiało się też między drzewami - przechodząc przez las wystraszyliśmy stadko jeleni, które przemknęło w niedalekiej odległości. Byliśmy równie zaskoczeni jak one i nie zdążyliśmy uchwycić ich na zdjęciu.

Słońce świeciło coraz intensywniej, co nie przekładało się na temperaturę otoczenia - mróz był tęgi, ale szybki marsz, nawet z przystankami na sesje fotograficzne, rozgrzewał nas wystarczająco.
A było naprawdę co fotografować - kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia przyrodniczy zimowy raj.



1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Stawy a nie jeziora