niedziela, 1 kwietnia 2018

Izrael 7: Wielbłądy i kredowa zjeżdżalnia

Nieco depresyjny nastrój, który opanował nas po krótkiej wycieczce w mroki historii Nitzany i okolic, minął jak ręką odjął.  Następnym celem popołudniowej wycieczki była farma wielbłądów. Jeśli wyobrażałam sobie ogrodzone pastwiska i chylące się ku upadkowi chaty pasterzy, to nie mogłam się bardziej pomylić.

Znaleźliśmy się w pustynnym hotelu - oazie. Wokół paleniska, nad którym snuł się aromatyczny dym, rozłożono wygodne posłania, a w czajnikach stojących w ognisku gotowała się słodka herbata.


Poza obsługą nie było tam nikogo, ponieważ oaza została zarezerwowana na dużą imprezę jakiejś firmy informatycznej z Tel Avivu. Znajomościom Iris zawdzięczaliśmy, że właściciel poczęstował nas herbatą i pozwolił posiedzieć przy ognisku, a potem obejrzeć cały ośrodek: miejsca wspólnych spotkań i biesiad oraz chaty, które można wynająć bezpośrednio lub przez stronę internetową: Khan Be'erotayim.





Okazało się, że i wielbłądy, jak przystało na oazę, tam są.


Po raz pierwszy widzieliśmy je z tak bliska. Niewątpliwie nie oszałamiały urodą, ale ich długie szyje i ocienione zalotnie podkręconymi rzęsami oczy budziły przyjazne uczucia.

Ich przodkowie wędrowali Kadzidlanym Szlakiem, niezmordowanie przewożąc drogocenne towary przez pustynię, a one  witały nas rozbrajającym uśmiechem.

Czas płynął, a kilka filiżanek herbaty wypitych przy ognisku zmusiło nas do pilnego udania się w kierunku niewielkiego przybytku w pobliżu. 
A pobyt tam zamienił się niespodziewanie w intensywną sesję fotograficzną, bo przybytek do zwykłych nie należał. Taki widok przez okno może sprawić, że nikt nie zapomni umyć rąk ... .


Kontemplację uroczej toalety przerwali nam pracownicy firmy, którzy zjawili się na zapowiadane spotkanie integracyjne. Zresztą czas już był najwyższy, żeby ruszać dalej. Czekało na nas inne magiczne miejsce, które chcieliśmy zobaczyć.

Po drodze przejechaliśmy przez leżącą nieopodal wioskę Ezuz. Unikalną przez to, że zamieszkuje ją kilkanaście rodzin zajmujących się głównie turystyką oraz działaniami artystycznymi. Mieliśmy nadzieję odwiedzić kultową kawiarnię: Cafe Ezuz, ale było już za późno.


Może dobrze się stało, bo musieliśmy zobaczyć przed zachodem słońca "białą pustynię". Dosłownie białą - kredowe wzgórza, formowane przez wiatr, słońce i pustynną wilgoć. Zupełnie bajkowa kraina - Nitzana Hillocks.
Podążyliśmy za naszą przewodniczką Iris, jak wielokrotnie  wcześniej tego dnia.


Dzieciaki oszalały. I wstyd przyznać - my także.



Jedynie nasz rodzinny fotograf zachował resztki zdrowego rozsądku i powstrzymał się od zjeżdżania z kredowych zjeżdżalni. 

Zresztą wyłącznie dlatego, że słońce już zachodziło i starał się wykorzystać resztki światła.





Aż w końcu słońce zaszło i przenikliwy chłód wygonił nas z tego kredowego raju.



Wracaliśmy do domu Iris obsypani od stóp do głów kredowym pyłem, zmęczeni, ale z głowami pełnymi wrażeń i emocji. 
No i okropnie głodni. Czekała na nas wspaniała szakszuka i kolejny uroczy wieczór z naszymi gospodarzami, a potem noc pod gwiazdami na pustyni. 
Tym razem spaliśmy tak mocno, że nawet równoczesny ostrzał po obu stronach izraelsko-egipskiej granicy nie wyrwałby nas ze snu.

Brak komentarzy: