niedziela, 23 grudnia 2018

Przelotem przez Dubaj czyli Blade runner 2018

W tym roku padło na Oman. Na rodzinnej giełdzie pojawił się też Wietnam oraz kilka przypadkowych kierunków z kategorii „leżę nad hotelowym basenem", ale tylko mój mąż był wystarczająco zdeterminowany, żeby przeforsować swój pomysł na rodzinne wakacje. Nie napotkał w zasadzie żadnego oporu, bo pustynie w Omanie miały być jeszcze piękniejsze niż w Jordanii. A co jak co, ale pustynie uwielbiamy wszyscy.


Dostać się do Omanu można na różne sposoby. My postanowiliśmy skorzystać z okazji, że wywieje nas tak daleko i zobaczyć po drodze miejsce, w którego istnienie nie do końca wierzyliśmy, mimo licznych świadectw wiarygodnych osób. 
A że dało się znaleźć całkiem niedrogie bilety w obranym kierunku, to grzech było nie skorzystać. I w ten oto sposób 30 października w nocy, po sześciogodzinnym locie z Katowic, wylądowaliśmy na lotnisku Al Maktoum (DWC) w Dubaju.

Odebraliśmy nasze wypchane sprzętem biwakowym plecaki, wymieniliśmy dolary na dirhamy (wreszcie jakiś prosty przelicznik, 1AED to mniej więcej złotówka), kupiliśmy karty na metro, żeby nie tracić czasu następnego dnia rano i odszukaliśmy odpowiednio dużą taksówkę dla naszej piątki (zwyczajowa czwórka została tym razem wzmocniona dodatkowym podróżnikiem - ku szczeremu zachwytowi mojego męża, który wreszcie przestał być jedynym facetem w rodzinnym oceanie kobiecości). 
Znalezienie środka lokomocji nie było całkiem proste, bo taksówek na zewnątrz i owszem nie brakowało, ale większość była 5-osobowa. W końcu jednak się udało i po krótkich - przegranych przez nas - negocjacjach jechaliśmy do wynajętego przez serwis Airbnb mieszkania.
Przejechanie kilkudziesięciu kilometrów miało kosztować nas 150 AED a ostatecznie kosztowało 200 AED, ponieważ kierowca, pod pretekstem pomagania mi w odliczaniu  banknotów w ciemnej taksówce, sam sobie wypłacił hojny napiwek :-) 
A potem z piskiem opon odjechał, zostawiając nas z takim widokiem: 

Parna i duszna atmosfera, lepiące się do ciał przepocone ubrania i wszechogarniający hałas wielkiego miasta sprawiły, że właściwe skojarzenie pojawiło się natychmiast. Mój ukochany film Ridleya Scotta „Blade runner". Brakowało tylko latających między domami pojazdów i tłumów ludzkich i nieludzkich mieszkańców.
Mieszkanie na 17 piętrze w wielkim apartamentowcu wynajęliśmy jak zwykle przez serwis Airbnb. Zameldowaliśmy się bez żadnych problemów, ponieważ hinduski ochroniarz w recepcji miał wszystkie nasze dane, w tym ksero paszportów i rezerwacji, w schludnej teczuszce na biurku. RODO z całą pewnością tu jeszcze nie dotarło :-)
Dowlekliśmy się do mieszkania skonani, ale widoki z balkonu na przebiegającą obok wieżowca arterię i dystrykt Dubai Marina zrekompensowały nam zmęczenie:




Rano obudziliśmy się nieprzyzwoicie późno, czego potem żałowaliśmy, bo zabrakło czasu na kilka zaplanowanych atrakcji. Młodsza część ekipy wyruszyła na zakupy śniadaniowe do pobliskiego marketu, a seniorzy podziwiali widoki z balkonu. Tym razem w świetle dnia.

 


A nowo wybudowany meczet wyglądał z daleka jak miniaturka pałacu z bajki.


Po raczej skromnym śniadanku z pitą i humusem w roli głównej poszliśmy na najbliższą stację metra. Metro w Dubaju, choć ma tylko dwie linie czerwoną i zieloną, jest naprawdę imponujące - nowoczesne, z czytelnymi oznaczeniami i bardzo czyste. Na co zapewne wpływ mają drakońskie kary za wykroczenia, o czym informują stosowne piktogramy:



 Pociągi są w pełni zautomatyzowane i nie mają kabiny maszynisty, więc jeśli uda się dopchać do przedniej szyby, to widoki są niezwykłe i można obejrzeć miasto, bo większa część linii jest naziemna. 


A jest co oglądać - Dubaj to gigantyczny plac budowy: biurowce, apartamentowce, centra handlowe. 
Kręci się w głowie od wszechobecnego betonu, szkła i stali.



Wykorzystany jest każdy skrawek ziemi, a wyścig o to, kto zbuduje wyższy i piękniejszy budynek trwa nieustannie.
Z daleka zobaczyliśmy najwyższy, najpiękniejszy (a w każdym razie najdroższy) hotel świata: Burj Al Arab.


Po drodze minęliśmy też inny niezwykły obiekt: Dubai Frame. Monumentalną budowlę w kształcie ramy otwarto w styczniu 2018 roku. Ma 150 metrów wysokości i przypomina trochę francuski Łuk Triumfalny w dzielnicy La Defense, ale w przeciwieństwie do niego nie ma charakteru użytkowego. 


Na szczycie gigantycznej ramy znajduje się szklany most, z którego można podziwiać dwa zupełnie różne współistniejące oblicza miasta: panoramę drapaczy chmur ciągnących się od Dubai Marina i stary Dubaj z dzielnicą Deira. 
Dubaj nie był głównym celem naszej podróży, ale gdybyśmy mieli więcej czasu na zwiedzanie, to właśnie dubajski „łuk triumfalny" byłby na liście "must see".

Ze szczytu ramy widać Deirę, a my tam właśnie zmierzaliśmy. Wysiedliśmy na stacji Deira City Centre, bo w jej okolicy znajdowało się omańskie biuro podróży, a raczej lokalne przedstawicielstwo głównego przewoźnika w Omanie - firmy Mwasalat.
Przed dalszym zwiedzaniem Dubaju musieliśmy zaopatrzyć się w bilety na poranny autobus do Muskatu.
Do biura trafiliśmy bez problemu, ale prawie kilometrowy dystans od stacji metra nie wydawał się specjalnie komfortowy, choć pogoda była wyjątkowo piękna, a po drodze trafiliśmy na zadbane i nawadniane klomby porośnięte swojskimi aksamitkami.


Mimo to wizja marszu z plecakami o poranku następnego dnia nie wydawała się kusząca. 
Te ponure rozmyślania zaraz nam przeszły, ponieważ po dotarciu do biura podróży zobaczyliśmy po raz pierwszy prawdziwego Omańczyka w nieskazitelnie białej szacie i w tradycyjnej czapeczce na głowie. Zakupiliśmy bilety na 7.30 rano następnego dnia i bilety powrotne na za tydzień. Ociągaliśmy się chwilę z wyjściem, bo biuro było klimatyzowane, więc wypytaliśmy dokładnie jak dostać się do naszego następnego celu czyli Gold Souk

Okazało się, że należy na piechotę dotrzeć do przystanku autobusowego oddalonego o ponad kilometr. W pierwszej chwili z powodu upału nie brzmiało to zachęcająco, ale pozwoliło nam poznać inne niż tylko betonowo-szklane oblicze Dubaju. 




A sam przystanek okazał się nie lada atrakcją.


Był klimatyzowany, bardzo czysty i wyposażony w czytelną informację - również po angielsku. Oraz, podobnie jak metro, w niezwykle długą listę zakazów i towarzyszących im finansowych kar.



Oprócz typowych zakazów śmiecenia, niepalenia i tym podobnych było sporo punktów odnoszących się do sfery obyczajowości. Między innymi w kwestii zachowania powściągliwości i dystansu wobec współpasażerów. Publiczne okazywanie uczuć nie byłoby mile widziane.

Właściwy autobus podjechał dość szybko i był niemal pusty. Mogliśmy użyć tych samych kart co na metro, więc odpadało szukanie biletów, a w samym autobusie rozmieszczone były monitory z nazwami przystanków. Do Gold Souk nie było wcale blisko, ale w końcu dojechaliśmy do pętli i znaleźliśmy się po raz kolejny w zupełnie innej scenerii: wąskie uliczki, domy w różnych fazach przebudowy, pełno sklepików, a na ulicy jedynie przybysze z Indii, Bangladeszu, Pakistanu czy Indonezji.


Za to na horyzoncie można było dostrzec największy chyba plac budowy na świecie.


Wędrowaliśmy tymi uliczkami trochę skonsternowani, bo Gold Souk miał być jedną z największych atrakcji turystycznych Dubaju, a tu nic tego nie zapowiadało. Aż naraz za jakimś zakrętem zobaczyliśmy takie witryny sklepów:


A potem w głębi jednej z uliczek wejście do właściwej części wielkiego targowiska:



I to już był prawdziwy souk z setkami sklepów z biżuterią, słodyczami i przyprawami.





I setkami sprzedawców - naganiaczy, stojących przed niemal każdym sklepikiem i namawiających, często bardzo nachalnie, do wstąpienia. Spodziewaliśmy się, że staniemy się ofiarami tych ataków, zwłaszcza że rozmawialiśmy między sobą po polsku, co dla sprzedawców z Indii czy Pakistanu brzmiało jak rosyjski. A to automatycznie pozycjonowało nas jako potencjalnych nabywców wszelkiego dobra. 
Nie spodziewaliśmy się jednak, że damy się nabrać jak dzieci i to niemal na samym początku zwiedzania.

Otóż szukaliśmy stoisk z przyprawami i niebacznie zapytaliśmy jednego z tubylców o drogę. Powiedział, że nas zaprowadzi, bo akurat idzie we właściwa stronę. Zaprowadził nas do jednej z bocznych alejek i pokazał bardzo miło wyglądający sklep, a nawet wszedł tam za nami. I to był nasz pierwszy błąd. 
Sprzedawcy rzucili się na nas i zaczęli namawiać do próbowania daktyli z czego skorzystaliśmy odruchowo. I to był nasz drugi błąd. 
Zadziała zasada wzajemności i z grzeczności postanowiliśmy kupić jakiś drobiazg. A daktyle nie wydawały się złym pomysłem, bo czekała nas przecież wielogodzinna podróż autobusem do Omanu. Zaczęliśmy się więc targować o cenę  i to był nasz trzeci błąd, bo tacy nowicjusze jak my w starciu z profesjonalistami nie mieli szans. (Ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero w Omanie na targu daktyli w Nizwie.)

Póki co jednak wychodziliśmy ze sklepiku bardzo z siebie dumni, bo udało się nam stargować cenę wybornych ponoć daktyli z 200 AED na 120 AED.
Sprzedawcy prześcigali się w uśmiechach i zanim się zorientowaliśmy, wepchnęli nas do sklepiku naprzeciwko -  z tkaninami i strojami. A tam już czekała kolejna ekipa, która rzuciła się na mojego męża, niemal siłą zdarła z niego koszulę i przebrała go w tradycyjną arabską szatę oraz udzieliła instrukcji jak należy nosić nakrycie głowy.



W tym jednak sklepiku ceny były zaporowe, a produkty bardzo odległe od naszych potrzeb, więc jakoś wyrwaliśmy się z objęć sprzedawców bez zakupienia czegokolwiek. 

Cała ta walka zmęczyła nas tak bardzo, że opuściliśmy Gold Souk bez dalszych przystanków i udaliśmy się na pobliskie nabrzeże Dubai Creek - słonowodnego kanału, przez który można przepłynąć do starej części Dubaju tradycyjnymi łodziami abra:


Rejs trwa kilkanaście minut i kosztuje mniej więcej złotówkę (1AED), choć można też wynająć łódź na godzinę i opłynąć kanał. A zdecydowanie jest co podziwiać:





Dopływa się do nabrzeża po drugiej stronie, które tętni życiem w inny sposób niż ta część, którą opuściliśmy. To najstarsza historyczna część Dubaju, po której można się niespiesznie snuć, zaglądając do restauracyjek i galerii.




Niestety, my mogliśmy jedynie dosłownie przelecieć przez tę część miasta, bo było już naprawdę bardzo późno.
Zwyciężył pragmatyzm i głód - na porządne zwiedzanie nie mieliśmy czasu, a od rana poza skromnym śniadankiem i daktylami nie mieliśmy nic w ustach. Postanowiliśmy więc udać się do restauracji, o której czytaliśmy w przewodnikach po drodze oglądając, co się da.



Zwróciliśmy przy okazji uwagę na wszechobecne plakaty, przedstawiające szejka Zayeda bin Sultan Al Nahyan uważanego za ojca Zjednoczonych Emiratów Arabskich i ich wieloletniego władcę. W tym roku przypada setna rocznica jego urodzin, stąd pewnie taka mnogość jego wizerunków.



Głód nas gnał, aż dotarliśmy do miejsca, które w rzeczywistości okazało się znacznie ładniejsze niż w Internecie (zwykle jest odwrotnie):




Wnętrza były równie urocze, choć nas posadzono przy tradycyjnych stołach.



Jedzenie okazało się równie atrakcyjne. Bardzo egzotyczne i bardzo smaczne, a cenowo na poziomie przeciętnej restauracji w centrum Wrocławia.
Całkowicie usatysfakcjonowani wyszliśmy na naprawdę krótki spacer po pobliskim forcie Al Fahidi - absolutnie niezwykłym miejscu z wąskimi uliczkami pomiędzy tradycyjnymi budynkami, z małymi sklepikami i galeriami. Teraz pożałowaliśmy jeszcze bardziej, że przespaliśmy poranek zamiast zarezerwować czas na to właśnie miejsce.






Niestety spacer był naprawdę krótki, bo słońce zaczynało zachodzić, a to oznaczało, że za chwilę będzie zupełnie ciemno. Zlokalizowaliśmy na mapie stację metra oddaloną o mniej więcej kilometr, aby podjechać do ostatniej planowanej na dziś atrakcji czyli Mekki wszystkich prawdziwych konsumentów -  Dubai Mall

Ze stacji "Burj Khalifa\Dubai Mall" prowadzi specjalnie zbudowany, niemal kilometrowy tunel prosto do tej jednej z największych na świecie świątyń konsumpcji.
Po wyjściu z niego trafia się na takie widoki:





A gdyby komuś znudziły się wędrówki po tysiącu sklepów, może odwiedzić najprawdziwsze akwarium z rekinami w sercu centrum handlowego



To akwarium to kolejna atrakcja, której pożałowaliśmy, ale w jeden krótki dzień nie dało się zobaczyć zbyt wiele.
Włóczyliśmy się więc po tym niewiarygodnym miejscu, dziwiąc się jak wiele jeszcze można wymyślić dla zaspokojenia ludzkiej próżności. A przy okazji dokonaliśmy pewnych obserwacji socjologicznych.
Podczas wędrówek po ulicach Dubaju nie zauważyliśmy  niemal wcale Arabów. Czasem mignęła nam śnieżnobiała szata jakiegoś wsiadającego do limuzyny biznesmena.
A już z całą pewnością nie dało się dostrzec arabskich kobiet w tłumie turystów i pracujących w Dubaju Azjatów. Tymczasem wieczorem w centrum handlowym - zwłaszcza w pobliżu najbardziej ekskluzywnych sklepów - dostrzegaliśmy stadka czarnych postaci z zakrytymi twarzami i wielkimi papierowymi torbami ze znanymi logo. Pomykały dwójkami i trójkami, a spod ich czarnych szat dało się dostrzec ekskluzywne szpilki, czarne szaty z bliska okazywały się wykonane z najlepszych materiałów, a torebki na ramionach bez wyjątku były od najbardziej znanych projektantów.



A poniżej ich Panowie i Władcy posilali się w swoim gronie w kultowej restauracji. 


Zwiedzanie galerii handlowej, nawet tak niezwykłej, jest męczące ...

Postanowiliśmy więc wyjść na zewnątrz i zobaczyć czego wypatrują stojący wokół galerii ludzie:



I przeżyliśmy niezłe zaskoczenie.
Wnętrze Dubai Mall jest imponujące, ale nie różni się aż tak bardzo od galerii handlowych w dużych miastach w Polsce. Oczywiście rozmachem i wielkością na pewno, ale co do zasady nie tak bardzo - i tu i tam chodzi o zysk. Natomiast otoczenie powaliło nas na kolana.
Promenada wokół jeziora (!) pomiędzy budynkami:


Instalacja tryskająca wodą w rytm muzyki o ustalonych porach (mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy na taki spektakl).



Imponujące budynki otaczające cały obszar wybudowany chyba w większości przez EMAAR Properties - jednego z największych deweloperów w Dubaju.




No i ON - najwyższy obecnie budynek świata - Burj Khalifa.



To już było dla nas za wiele. Postanowiliśmy wrócić do apartamentu i iść spać przed jutrzejszą podróżą do Omanu.

Ten "przelot" przez Dubaj zostawił nas z mieszanymi uczuciami. 
Z jednej strony świadectwo ludzkiego geniuszu, metropolia zbudowana na piasku, jedno z najważniejszych centrów biznesowych i turystycznych świata, a z drugiej betonowa pustynia, niepohamowana konsumpcja i trwonienie zasobów. Stojący za tym wyzysk setek tysięcy emigrantów z Azji i Afryki, ale też szansa dla tychże, bo w swoich ojczyznach mają jeszcze gorzej.
Cieszymy się, że mieliśmy okazję to miejsce zobaczyć, żałujemy, że nie było więcej czasu na stare miasto. Ale czy wrócimy? Raczej wątpię. 
Może znów przelotem w drodze na jakąś prawdziwą, a nie betonową pustynie.

Brak komentarzy: