wtorek, 8 stycznia 2019

Witamy w innym świecie - twarze Omanu, cz.1

Udało się. Siedzimy w autobusie do Omanu i nie mamy siły nawet wyjrzeć przez okno. Wieżowiec w dubajskiej Marinie opuściliśmy o 5.00 rano, żeby dotrzeć na czas na miejsce zbiórki pod agencję omańskiego przewoźnika  Mwasalat,  skąd odchodził pierwszy tego dnia autobus linii Dubaj - Muscat o 7.30. Frakcja rodzinna spod znaku „proste rozwiązania” optowała za wzięciem taksówki, ale oczytana w blogach głowa rodziny zagroziła korkami, przez które moglibyśmy nie zdążyć. Groźba poskutkowała i objuczeni plecakami potulnie powędrowaliśmy na stację metra, mrucząc tylko pod nosem, że korki o świcie to się raczej nie zdarzają - nawet w Dubaju.

O tym, że się jednak zdarzają, mogliśmy się przekonać kiedy wyszliśmy ze stacji Debra City Centre i mieliśmy do pokonania dobry kilometr na piechotę, w palącym mimo  wczesnej pory, słońcu. Ten sam dystans, przetestowany  dzień wcześniej bez bagaży, wydawał się wtedy  zdecydowanie krótszy.
Autobus już czekał. Może nie najnowocześniejszy, ale całkiem przyzwoity, więc rozwiał się nasz ulubiony mit o podróżowaniu w towarzystwie kurczaków i kóz, którym epatowaliśmy podziwiających naszą odwagę (albo głupotę) znajomych. Znany nam już Omańczyk z biura podróży władczym gestem wskazał  nasze plecaki skulonemu przy autobusie starszemu Hindusowi. Ten niemal wyrwał nam bagaże i jeden po drugim umieszczał je w luku autobusu, nie zważając na nasze nieudolne próby pomocy.
Po zakończeniu całej operacji Hindus wyciągnął do nas rękę po drobne. Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak głupio - w portfelach mieliśmy tylko karty kredytowe i banknoty stu dolarowe na wymianę w Omanie. Wszystkie drobniaki wydaliśmy dzień wcześniej na prowiant i picie na drogę. Wygrzebałem jakąś jedną ostatnią monetę i zawód w oczach tego człowieka, którego na drabinie społecznej dzieliło od nas tak wiele szczebli, prześladował mnie jeszcze długo. 

Pasażerów nie było zbyt wielu, więc wyruszyliśmy punktualnie o 7.30 i przez okno żegnaliśmy nasz pierwszy wakacyjny przystanek.


Ukołysani jednostajnym szumem silnika autobusu i mocno opatuleni wszystkimi posiadanymi bluzami, bo klimatyzacja była włączona na pełną moc, zasnęliśmy i obudziliśmy się dopiero, kiedy autobus zaczął zwalniać, a za oknem ukazały się widoki znane części z nas z czasów szczęśliwie minionych.  




Cała procedura przekraczania granicy była niezwykle żmudna. Najpierw po stronie dubajskiej, a potem omańskiej. Oprócz drobiazgowego i kilkukrotnego sprawdzania paszportów, a potem też wiz do Omanu dokładnie przetrzepano nasze plecaki, włączając w to obwąchiwanie przez psa w poszukiwaniu narkotyków. Cała procedura trwała ponad godzinę, a mogłaby trwać znacznie dłużej , gdyby autobus był pełen pasażerów.
W końcu jednak pozwolono nam odjechać i krajobraz, który ukazał się naszym oczom ok. 10.15 zapowiadał nasze ulubione klimaty pustynne.



Czekały nas jeszcze ponad 3 godzin podróży. Kierowca zatrzymał się na stacji benzynowej w miejscowości Suhar, mniej więcej w połowie drogi do Muscatu, żeby zabrać nowych pasażerów, a starym pozwolić na rozprostowanie nóg i pójście do toalety. 
Zaobserwowaliśmy przy okazji ciekawostkę. Na  przystanku  do autobusu weszło dwóch ciemnoskórych mężczyzn, prawdopodobnie Hindusów. Zajęli wolne miejsca tuż za kierowcą. Po chwili zrobiło się małe zamieszanie, bo kierowca zdecydowanie zażądał, żeby przesiedli się do tyłu. Panowie po krótkiej dyskusji przenieśli się na wolne miejsca z dala od kierowcy. Po chwili do autobusu wsiadła starsza kobieta z zakrytą twarzą i bez chwili wahania usiadła na przedzie. Czekaliśmy na rozwój wypadków, ale kierowca powitał ją z szacunkiem i nie zamierzał wyrzucać, a potem grzecznie z nią rozmawiał podczas jazdy. Potem dowiedzieliśmy się, że miejsca z przodu przeznaczone są tradycyjnie dla samotnie podróżujących kobiet i jeśli nie chce się wyjść na nieokrzesanego prostaka, to nie należy się tam pchać - o ile nie jest się samotnie podróżującą omańską kobietą rzecz jasna :-)

W końcu dojechaliśmy do stolicy Omanu - Muscatu, który całkowicie nas zaskoczył swoim wyglądem odległym od naszych wyobrażeń na temat pustynnego miasta.
Znakomity system nowoczesnych dróg, ronda obsadzone żywą zielenią, obficie nawadnianą przez specjalny system rurek lub podlewane przez licznych pracowników. Niemal wszystkie zabudowane pomnikami i innymi budowlami, lśniącymi w słońcu i imponującymi feerię barw i złoceń.



Nowoczesne samochody i autobusy miejskie, szerokie ulice z sygnalizacją świetlną i bardzo dobrze oznaczone ( również po angielsku), co potwierdziło się przez następne dni, kiedy poruszaliśmy się po mieście i poza nim wynajętym samochodem. 
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby dalej podziwiać miasto, bo autobus zajechał na super-nowoczesne lotnisko i zostawił nas na jednym z licznych peronów obok lotniskowego terminala, niemal zresztą pustego. (Lotnisko w stolicy Omanu działa od marca 2018, ale oficjalne otwarcie miało nastąpić kilka dni po zakończeniu naszych wakacji - 11 listopada.)




Odszukaliśmy bez większego trudu poziom, na którym były stanowiska firm wynajmujących samochody i odebraliśmy zamówione wcześniej przez Internet w AVIS-ie Mitsubishi Pajero. Zgodnie z radą, którą otrzymaliśmy jeszcze w Polsce od doradcy AVIS-a, dokupiliśmy za ok. 30 EUR dziennie ubezpieczenie w pełnej wersji, dostępne tylko na miejscu w Omanie. Uznaliśmy, że warto posłuchać tej rekomendacji , jeśli w planach ma się wypad w góry czy na pustynię. Nie wiedzieliśmy jakie czekają nas warunki drogowe, a naprawa z własnej kieszeni ewentualnych uszkodzeń potężnego i drogiego auta mogłaby znacząco zmniejszyć nasz budżet na następne wakacje.
Na tym samym poziomie znajdowały się kantory, więc wymieniliśmy nasze dolary i eura na omańskie riale. Były tam też przedstawicielstwa firm telekomunikacyjnych, więc kupiliśmy też za niecałe 80 zł kartę SIM z OMANTEL-a z dostępem do Internetu i włożylismy ją do naszego starego zapasowego Samsunga, który stał się nagle najbardziej pożądanym aparatem świata. (Przez całą podróż trwała zacięta walka o dostęp do wirtualnego świata, choć stary telefon miał służyc nam teoretycznie tylko do uruchomienia Gogle Maps. Wykupiony pakiet był najwyraźniej całkiem spory, bo pięć zainteresownych Internetem osób bez większych kłopotów komunikowało się z bliższymi i dalszymi krewnymi i znajomymi przez wszelkie fejsbuki i whatsupy.)
 Ale zanim do tego doszło, odebraliśmy auto i wpakowaliśmy nasze plecaki do bagażnika. Spróbowaliśmy uruchomić Google Maps, w których mieliśmy zapamiętany wcześniej adres hotelu. Uruchomienie się udało i owszem, ale nawigacja nie działała. Frakcja "iphone-owa" triumfowała, bo 
"gdybyście nas posłuchali i przeszli na porządne telefony...", ale prawda okazała się inna. Z Google Maps w Omanie nie udało się skorzystać przez cały pobyt - nawet w wersji offline. Działała aplikacja Waze, ale na lotnisku jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Postanowiliśmy jechać na tzw. czuja i według znaków, bo hotel miał być stosunkowo niedaleko. I był na szczęście.



Al Saif Grand Hotel może nie był aż tak bardzo "grand" jak jego nazwa - szczęśliwie dla naszych portfeli, ale całkowicie spełniał nasze wymagania. Za 3 dwuosobowe pokoje ze śniadaniem zapłaciliśmy ok. 70 OMR (omańskich riali), czyli mniej więcej 700 PLN, a w tym samym budynku była świetna irańska restauracja z sieci Irani House, gdzie wściekle głodni pognaliśmy zaraz po zameldowaniu.
I naprawdę było warto - choćby dla wspaniałego humusu (którego zresztą niemal nie uświadczyliśmy podczas kolejnych dni) i ryżu ugotowanego w sposób, który trenowaliśmy po powrocie do domu długo, zanim choćby zbliżyliśmy się do ideału.




Po napełnieniu żołądków mogliśmy zacząć działać. Słońce miało za chwilę zajść, a widok na Muscat z naszych okien na szóstym piętrze przypomniał nam o obowiązkach.



Należało zaopatrzyć się w prowiant na kolejne dni, karimaty, których nie warto było targać ze sobą w plecakach i butle z gazem. Według rad ze strony Ani Polakowskiej Oman - jedyny kraj na O , udaliśmy się przez rozświetlony nocny Oman do centrum handlowego Sultan Center. Mimo wschodniego wyglądu z zewnątrz, w środku unosił się całkiem zachodni duch konsumpcji - pomiędzy typowymi regałami zapchanymi towarami znanych globalnych sieci. Wyszliśmy obładowani butelkami z wodą, konserwami, paczkami z pitą i ciastkami (na wakacjach nie jesteśmy "fit") oraz sprzętem turystycznym, którego nie opłacało się przywozić - pięcioma karimatami i butlą z gazem.

Można było wracać do hotelu, żeby wcześnie rano wreszcie wyruszyć na pustynię, w której istnienie prawie zaczęliśmy wątpić, jadąc szerokimi nowoczesnymi alejami i mijając pięknie oświetlone budowle otoczone ogrodami.


Brak komentarzy: