niedziela, 18 czerwca 2017

Biebrza wiosną czyli wstrząśnięci biebrznięci, ale nie zmieszani.

Wstyd przyznać, ale jeszcze całkiem niedawno Biebrza kojarzyła nam się jedynie z nudnawymi lekcjami geografii, podczas których musieliśmy recytować listę rzek, gór, województw, państw ościennych oraz wielkość rekordowych plonów z hektara uzyskanych przez doskonale rozwiniętą gospodarkę socjalistyczną.
Toteż bez szczególnego entuzjazmu przyjęliśmy kilka lat temu propozycję wspólnego wypadu z rodziną na Podlasie. Nie mieliśmy żadnych konkretnych planów wakacyjnych, więc od biedy mogliśmy spędzić lipcowy urlop w jakiejś Mamuciej Dolinie, czy tam innej agroturystyce. Zwłaszcza, że owa rodzina jest z tych nader przyjemnych i w każdym miejscu warto z nimi spędzić czas.
Wyjeżdżaliśmy dwa tygodnie później ciężko zakochani albo raczej, według tutejszej terminologii ,"biebrznięci". I miłość trwa do dziś.

Biebrzański Park Narodowy to całkiem niedawny wynalazek administracyjny na mapie Polski, ale miejsce od zawsze chyba niezwykłe. Od owego przypadkowego wypadu z rodziną odwiedzaliśmy je jeszcze kilkakrotnie, ale niemal wyłącznie latem z racji szkolnych wakacji dzieci. W tym roku postanowiliśmy zobaczyć Biebrzę w majowej odsłonie.
Zamieszkaliśmy jak zwykle w Mamuciej Dolinie, której właściciele powitali nas jak starych znajomych i umieścili w ulubionym Domku Myśliwego. Widok z werandy, znany nam przecież od lat, robił nieodmiennie spore wrażenie. 

A jednocześnie był inny niż zwykle, bo cały teren u stóp wzgórza, na którym znajduje się gospodarstwo był podmokły lub wręcz zalany. Deszczowa wiosna i mokry maj sprawiły, że Biebrza i Narew wylały i mogliśmy obejrzeć słynne rozlewiska w pełnej krasie - o różnych porach.









Rzeka oglądana z bliska, z pokładu łodzi, robiła wrażenie spokojnej  i dostojnej.



Ujawniała niechętnie swoje największe bogactwo, które przyciąga fanatyków - fotografów nie tylko z Polski. Kolorowych pierzastych lokatorów nabrzeży i podmokłych łąk, teraz w maju już nie tak licznie reprezentowanych, bo szczyt ptasiego szaleństwa i okres przelotów to marzec i kwiecień.
Uważny obserwator mógł dostrzec jednak to i owo.
Jak choćby zimorodka, który skradł serce mojego męża oraz bliższej i dalszej rodziny.

I kilka kolejnych okazów "upolowanych" podczas porannych spacerów. Rycyka:


Łęczaka:


Wysiadującego jaja łabędzia:



Znów rycyka:


Z pokładu łodzi udało się też sfotografować lokatorów norek drążonych w piaszczystych brzegach rzeki: jaskółki brzegówki.




I wreszcie wszechobecne bociany - siedzące na gniazdach, brodzące po łąkach, przelatujące nad głowami.



Towarzyszyły mi podczas porannych treningów z kijami, przelatując z jednej strony szosy na drugą. Choć zdarzały mi się podczas tych spacerów również niespodzianki czworonożne.
Jak choćby stadko koni beztrosko przechadzające się po szosie, na szczęście raczej pustej o tej porze dnia. Choć kilka samochodów gwałtownie hamowało, widząc źrebaka przebiegającego drogę w poszukiwaniu bardziej soczystej trawy. Niestety, wolność i swoboda nie były im chyba pisane. Zanim do nich doszłam, pojawił się właściciel i zagonił je do zagrody. Tak to bywa z tym wyrywaniem się na wolność.

Bociany nad Biebrzą jednak królują. Zwłaszcza w miejscu, które odwiedzamy za każdym razem. Dwór Pentowo pod Tykocinem stał się siedliskiem bocianów trochę przez przypadek. Któregoś roku burza zniszczyła drzewostan w majątku, a połamane drzewa okazały się wyjątkowo atrakcyjne dla bocianów, które upatrzyły je sobie jako znakomite miejsce do gniazdowania. Teraz funkcjonuje tam prawdziwa wioska bociania i przyciąga gości niezwykłym widokiem mnóstwa gniazd, znajdujących się na dachach budynków, na słupach i na drzewach. Gniazduje tam co roku 20-30 bocianich rodzin. Bywaliśmy w Pentowie zwykle w lipcu, kiedy w gniazda były już całe rodziny. Rejwach jaki robiły młode, głodne bociany był nie do opisania. Biedni rodzice latali jak opętani, żeby nadążyć z dostarczaniem pokarmu. 



Teraz w maju było jeszcze spokojnie, choć sporo gniazd było już zajętych.



Zanim jednak wszystkie te ptaki udało nam się zobaczyć podczas naszego krótkiego majowego urlopu, musieliśmy na powitanie zaliczyć Carską Drogę - obowiązkowy punkt programu, bez którego pobyt w Biebrzańskim Parku Narodowego nie jest możliwy.

Właściwie nie jestem w stanie powiedzieć, ile razy przejechaliśmy Carską Drogę, czy ile kilometrów przeszłam nią z kijkami, ale niezmiennie mnie fascynuje.
Uwielbiam śmieszne znaki ostrzegające (niestety nie zawsze skutecznie, bo idiotów u nas nie brakuje) przed bliskim spotkaniem z łosiami:




A i same łosie da się spotkać bez wielkiego problemu. W tym roku nie musieliśmy nawet wstawać przed świtem. Podjechaliśmy pod więżę widokową tuż przy drodze i zobaczyliśmy całkiem sporo osób, co było dość niespotykane - zwykle jest tu raczej pusto. Okazało się, że na łące pasły się trzy łosie, zupełnie nie przejmując się intruzami i ich wielkimi aparatami. Dwa wkrótce uciekły, ale najmłodszy z nich wyraźnie polubił pozowanie i dał się sfotografować.



Nie były potrzebne do tego jakieś specjalnie wielkie lunety, bo łoś stał kilka kroków od nas.
O tej porze dnia było to raczej niezwykłe. Opowiedzieliśmy o tym naszemu gospodarzowi, który potwierdził, że tak właśnie ostatnio się dzieje w pobliżu wieży widokowej i jest to niestety wina turystów dokarmiających łosie przeróżnymi śmieciami. Oprócz tego, że wyrządzają krzywdę zwierzętom, to narażają się na niebezpieczeństwo. Jeśli trafią na ciekawskiego łoszaka, mogą zaliczyć bliskie spotkanie z rozwścieczoną klępą. A ta, mimo "łosiowatego" wyglądu, może okazać się bardzo groźna.
Tym razem nic się na szczęście nie stało, a młody łoś obiegł fotografujących go ludzi i zniknął w lesie.
Całe to zdarzenie było niezwykłe, ale zupełnie nie do porównania z naszym pierwszym spotkaniem z łosiami kilka lat temu. Wstaliśmy wtedy o trzeciej rano, żeby dojechać na Carską przed świtem. Całkowita cisza, żadnych aut poza naszym, ptaki witające słońce, rześkie powietrze letniego poranka i nagle taki widok:
"Klępa karmi łoszaka - o świcie przy Carskiej Drodze"

Ale Carska to nie tylko łosie, ale także przyroda - niezwykła i malownicza.
Niemal na początku drogi, jadąc od strony szosy białostockiej pomiędzy wsią Laskowiec, a wsią Dobarz,  można zobaczyć bagno "Ławka". Rozległe torfowiska, porośnięte turzycami i bogactwem innej roślinności.
Koniecznie trzeba wejść na długą na około 400 metrów kładkę edukacyjną Długa Luka, wiodącą do platformy widokowej.



Na końcu znajduje się platforma widokowa. Można siedzieć godzinami i patrzeć na bezkresne torfowiska.

A wokół bogactwo roślinności bagiennej, a czas umila śpiewem wodniczka - malutki niepozorny ptaszek, który sprowadził na Podlasie całkiem spore europejskie fundusze. Uruchomiono specjalne programy, polegające na finansowaniu regularnego koszenia łąk i bagnisk, żeby ochronić wodniczkę będącą praktycznie na wymarciu.



Udało się nam usłyszeć jak wodniczka śpiewa - niezwykły koncert dany przez maleńkiego ptaszka w samo południe.
Teoretycznie możliwe jest to jedynie wcześnie rano lub wieczorem, ale nam udało się spotkać jakiegoś niepokornego singla, siedzącego na gałązce i wyśpiewującego protest-songi.
Biebrza nas ewidentnie kocha i zawsze przytrafiają nam się niezwykłe spotkania - z ludźmi, zwierzętami i miejscami.

A to nie koniec atrakcji. Jadąc Carska można, w zasadzie nie wysiadając z samochodu, zobaczyć takie widoki, które najbardziej opornych skłaniają, żeby z tego samochodu się jednak wygramolić.




Zdecydowanie jesteśmy biebrznięci i moglibyśmy z tych bagien, lasów i krzaków nie wyłazić, ale zdarza się nam zapragnąć cywilizacji (czytaj: dobrej knajpy) i wtedy jedziemy do Tykocina.
Zanim jednak oddamy się pospolitemu obżarstwu, zawsze zwiedzamy samo miasteczko, piękny kościół, a zwłaszcza  synagogę w Tykocinie - z roku na rok odzyskującą dawny blask i wyposażenie. 

W tym roku mogliśmy ją zwiedzać, słuchając z przewodników audio nagrania, a w zasadzie słuchowiska, wprowadzającego w klimat dawnej świątyni i przybliżającego historię miasteczka, w którym splatała się historia Polaków, Żydów i innych nacji. 





Mimo, że to była kolejna wizyta, dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że otaczający główną salę synagogi korytarzyk (teraz służący jako miejsce wystaw muzealnych) był wydzieloną częścią przeznaczoną dla kobiet i zwaną babińcem.

Tylko w ten sposób mogły one uczestniczyć w modlitwach. Spoglądały przez kratki i nie mogły być widziane przez mężczyzn, aby ich nie rozpraszać.

Synagoga w Tykocinie to niezwykłe miejsce, zwłaszcza jeśli pamięta się o tych, którzy w tej świątyni się modlili i przeżywali najważniejsze chwile swojego życia. Warto zamknąć oczy i wsłuchać się w ich głosy, zapisane gdzieś w tych grubych murach świątyni i dające świadectwo trudnej historii.
Odwiedzamy jeszcze miniaturowe miejskie muzeum, ponieważ obejmuje je bilet do synagogi. Pewnie nie chciałoby nam się iść tam po raz chyba już piąty, ale towarzyszy nam w wyprawie nasza seniorka. Prawdziwa farmaceutka nie może nie zobaczyć oryginalnego wyposażenia apteki z przełomu XIX i XX wieku.

A sam Tykocin jest także niezwykle urokliwy, ze swoim przestronnym Rynkiem otoczonym niskimi domkami i miniaturowymi kamieniczkami. I z hetmanem Stefanem Czernieckim czuwającym nad miasteczkiem.


Cały nasz majowy pobyt trwał zaledwie trzy dni - pełne nieustannego zachwytu nad bogactwem przyrody. Jak zwykle wytrącił nas z codziennego kieratu, wstrząsnął naszymi miejskimi duszami i rozbudził (mało realistyczne) pragnienia stworzenia sobie własnego zielonego raju.
Pewnie nigdy się to nie uda na stałe, ale na pewno będziemy wpadać tu z wizytą. Coraz więcej nas z tym miejscem wiąże  - przyroda i poznani tu ludzie.

2 komentarze:

Unknown pisze...

Nawet seniorka jest zafascynowana pięknym Podlasiem. MOŻNA TAM ODPOCZYWAC,

JC pisze...

Seniorka dzielnie zwiedzała, a nie tylko odpoczywała.