sobota, 8 lipca 2017

Świeradów Zdrój czyli sterani życiem jadą na weekend.

Lato w zasadzie w pełni, choć leje i grzmi co chwilę. Do urlopu jednak daleko, a gorączka przedwakacyjna w pracy nie pozwala cieszyć się długim czerwcowym dniem. Zatem kiedy przychodzą do nas dzieci i stroskane stanem swoich steranych życiem rodziców proponują wyjazd na weekend, nie opieramy się ani przez moment. Co prawda, po głębszych indagacjach, okazuje się, że owa szczera troska ma drugie dno i wynika z potrzeby posiadania wolnej (od starych) chaty na weekend. Ale skoro obydwie kategorie wiekowe  mają być zadowolone ... .
Przystępujemy do planowania i wybór pada na Świeradów Zdrój. Wystarczająco daleko dla naszych dzieci, żeby nie przyszło nam do głowy wrócić do domu nieoczekiwanie i wystarczająco blisko od Wrocławia, żeby nie marnować cennych godzin na telepanie się w samochodzie.
W piątek po pracy wyruszamy i do Villi Cottonina docieramy wczesnym wieczorem. Hotel robi naprawdę spore wrażenie - zainwestowano spore fundusze europejskie w modernizację i rozbudowę i zrobiono to ze smakiem i na bardzo wysokim poziomie. Hotelową restaurację okupuje niestety jakaś ekipa marketingowców na wyjeździe integracyjnym, więc idziemy na kolację do pobliskiego "Czarnego Potoku". Ceny PRL-owskie i takież menu. Dudniące przez cały czas disco polo nie skłania nas do zostawienia napiwku.
Na razie nie leje i liczymy, że dotrzemy jutro do Chatki Górzystów bez przeszkód.

Rano wita nas słońce i niemal bezchmurne niebo. Po śniadaniu, które oprócz walorów smakowych ma tę niebagatelną zaletę, że nie trzeba rozstrzygać sporów kompetencyjnych, kto powinien po nim sprzątać, jedziemy w okolice Parku Zdrojowego. Zostawiamy tam samochód i niebieskim szlakiem idziemy w góry, w kierunku Hali Izerskiej.

Po drodze odpoczywamy chwilę pod wiatą przy Źródle Adama nazwanym tak na cześć lekarza uzdrowiskowego działającego w okolicy na przełomie XIX i XX wieku.
Dojście do Chatki górzystów na Hali Izerskiej zajmuje nam około dwóch godzin. Pod pretekstem podziwiania widoków, które mamy za plecami zatrzymujemy się po pokonaniu kolejnego wzniesienia. Dwadzieścia lat temu pewnie nie potrzebowalibyśmy żadnych pretekstów, ale widoki wciąż piękne.
Trasa ma mniej więcej 8 kilometrów i jest częściowo wyasfaltowana, zapewne żeby ułatwić trochę życie licznie mijającym nas rowerzystom. Nawiasem mówiąc tego dnia rozgrywany jest maraton rowerowy i zdarza nam się kilkakrotnie uskakiwać spod kół pędzących rowerów. Turystów na kółkach też jest wielu, bo Góry Izerskie to prawdziwy rowerowy raj.

Docieramy w końcu do Hali Izerskiej i Chatki górzystów.

Na miejscu nie odmawiamy sobie słynnych naleśników z serem i jagodami, z czystego łakomstwa aż dwóch, choć spokojnie wystarczyłby jeden na dwoje.

Postanawiamy wracać tą samą trasą, bo niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami i zaczęło lekko padać. Ale rekompensują to prawdziwie magiczne krajobrazy, więc pozostajemy jeszcze chwilę na Hali Izerskiej, żeby wykorzystać niezwykłe światło i wezbrane burzowo chmury:




W hotelu padamy bez życia i odsypiamy te (niecałe) 17 kilometrów wędrówki po niewysokich w końcu górach. Dwadzieścia lat temu pewnie cała impreza dopiero zaczynałaby się rozkręcać, ale ponownie składamy nasze zmęczenie na karb przepracowania, a nie wieku.
Po odespaniu wędrówki i wymoczeniu się w ciepłym hotelowym baseniku eksplorujemy kolejną restaurację w okolicy. Tym razem Kuźnię smaków. Na pierwszy rzut oka "nie wygląda", ale jesteśmy wściekle głodni, więc idziemy. I czeka nas miła niespodzianka - znakomicie przyrządzony pstrąg, miła obsługa i żadnego disco polo. I rachunek w wysokości raczej niespotykanej we wrocławskich lokalach - chyba, że zamówimy frytki z colą i keczupem dla jednej osoby. 
Zaczyna padać intensywniej, więc po niespiesznym spacerze po świeradowskim deptaku, wracamy do hotelu.
Ranek nie przynosi specjalnej zmiany pogody, więc nie spiesząc się ze wstawaniem decydujemy się na wersję light - postanawiamy wjechać  kolejką gondolową na Stóg Izerski.
Sam wjazd jest niezwykle przyjemny - w wygodnych wagonikach, z panoramą Gór Izerskich za oknami. 

Na górze poprawia się pogoda na tyle, że widoków nie zasłaniają deszczowe chmury:


Udajemy się na krótki spacer po najbliższej okolicy. 


Upewniamy się, że warto tu wrócić, mimo że po chwili przegania nas deszcz.


Wracamy kolejką na dół - zejście piechotą do Świeradowa zajmuje około 3 godzin, a przed nami jeszcze powrót do Wrocławia. Poza tym nieźle już pada. 
Odwiedzamy jeszcze przed wyjazdem Dom Zdrojowy i wypijamy kawę z sernikiem, nie wiedzieć czemu krakowskim a nie np. wrocławskim. Na szczęście honor okolicy ratuje piękna Hala spacerowa w obiekcie.

Przez witrażowe okna widać Park zdrojowy:

A na tarasach Domu Zdrojowego rarytas: zakwitająca agawa.

Kwiaty na ogromnym pędzie nie są jeszcze rozwinięte, mamy więc doskonały powód, żeby niedługo tu wrócić. Może dzieci znów będą potrzebować wolnej chaty na weekend?

1 komentarz:

Adrianna pisze...

Świetna relacja i zdjęcia. :) Z przyjemnością przeczytałam. :)