niedziela, 12 listopada 2017

Izrael 1: Gdzie Rzym, gdzie Krym czyli z Wrocławia do Tel Avivu przez Odessę

Weekend poprzedzający wyjazd do Izraela był stanowczo za piękny w porównaniu z resztą jesieni. I to powinno nam dać do myślenia. Nie dało i dlatego, kiedy sporą część kraju pokryła mgła i samolot z Tel Avivu do Wrocławia, który miał nas zabrać do Izraela został przekierowany do Warszawy, nieźle się przeraziliśmy.
Jednak nadzieja nas nie opuszczała i jeszcze przed świtem pojechaliśmy na lotnisko i nawet zostaliśmy odprawieni. Zdążyliśmy się poczuć już prawie jak na wakacjach, kiedy po kilku niezbyt jasnych komunikatach w końcu lot jednak odwołano. Pierwsze wolne miejsca w jakimkolwiek samolocie lecącym do Tel Avivu były dopiero za dwa dni i część pasażerów zdecydowała się na przebukowanie biletów. My dopytywaliśmy dalej i w końcu LOT zaproponował nam lot przez ... Odessę. Z Warszawy. A że nie mieliśmy do stracenia nic poza paroma dniami wakacji, to wsiedliśmy do auta, które pierwotnie miało czekać na lotniskowym parkingu na nasz powrót przez dziesięć kolejnych dni i pojechaliśmy do Warszawy. 
Przebrnęliśmy przez plątaninę dojazdów do Okęcia i miejscowe parkingi i w końcu szczęśliwie odprawiliśmy się na lot do Odessy. Po drodze usiłowałam sobie przypomnieć co nieco z historii tego miasta, które kojarzyło mi się głównie z nieco dekadenckim pobytem tam wieszcza Adama podczas zesłania i jego sonetami. I chyba te sonety zaćmiły mi umysł, bo przeżyłam niezły szok, kiedy pierwszym co zobaczyliśmy gdy koła samolotu dotknęły (bardzo, ale to bardzo nierównej) powierzchni pasa startowego były stojące w pobliżu rzędy samolotów. 
TAKICH samolotów:

Patrzyliśmy na nie przerażeni i w głowach mieliśmy tylko jedno pytanie: "Chyba TYM nie polecimy dalej???" I nie było to tak całkiem bezzasadne, bo do Tel Avivu mieliśmy przecież lecieć liniami ukraińskimi.
Póki co załadowano nas do trzeszczącego w szwach autobusu i powieziono do pachnącego nowością terminalu - niemal pustego, nie licząc posterunków służby granicznej. Przeszliśmy przez kilka z nich, co chwilę od nowa powtarzając naszą historię o mgle i budząc tym żywą radość wszystkich, zresztą niezwykle sympatycznych, strażników. 

Na lotnisku nie było w zasadzie żadnych informacji i po przejściu kontroli staliśmy w niemal pustej hali przylotów. Współpasażerowie pośpiesznie opuszczali budynek, ciągnąc za sobą bagaż i jeden z nich w końcu się nad nami zlitował. Powiedział, że musimy przejść do starego dworca, z którego wciąż odlatują samoloty, ponieważ na nowym terminalu na razie realizowane są tylko przyloty. 
Urzędnik na lotnisku w Warszawie zapewnił, że nasze walizki zostaną odprawione do Tel Avivu, więc bez dalszej zwłoki udaliśmy się we wskazanym kierunku, mając nadzieję, że znajdziemy tam przytulne kawiarenki, a w najgorszym razie jakiś lokalny fast food. W połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby obejrzeć zetknięcie starego i nowego: z jednej strony naprawdę nowoczesną bryłę nowego lotniska,



a z drugiej .... hm ... wspomnienie komuny, jak to określił mój mąż.




Jak bardzo to określenie było prorocze, mieliśmy się przekonać już za chwilę.
Weszliśmy do wyglądającej nieco upiornie hali, mniejszej chyba jeszcze od dawnego lotniska na Strachowicach. Na pamiętające głęboką komunę ławy padał blask od neonów całkiem kapitalistycznych reklam.


Wrodzone czarnowidztwo, a może całkiem dobrze pamiętane lata PRL-u, kazały nam poszukać informacji. Na pięterku znaleźliśmy małe biuro LOT-u i poszliśmy zapytać, czy z naszym lotem na pewno wszystko jest OK (o stojące przy pasie startowym wraki nie śmiałam zapytać, uznając że jakaś Opatrzność chyba nad nami czuwa). 

Przemiła Pani zadzwoniła w kilka miejsc i bomba wybuchła. Okazało się, że na nowym terminalu trwa gorączkowe poszukiwanie tajemniczych pasażerów z Polski, którzy porzucili swoje bagaże i znikli bez śladu. Pognaliśmy tam więc natychmiast i ... zatrzymaliśmy się na zablokowanych drzwiach. Na szczęście ktoś się po chwili pojawił. 

Odnaleźliśmy odpowiedni pokoik i spanikowaną Panią z obsługi, która na nasz widok prawie popłakała się ze szczęścia. Po bardzo pobieżnym sprawdzeniu kwitków odzyskaliśmy walizki. W tym momencie pobłogosławiliśmy dziedzictwo komuny, bo na każdym normalnym lotnisku nikt by się nie przejmował, tylko przekazał "porzucony" bagaż do utylizacji.
Pokonaliśmy raz jeszcze drogę do starego dworca tym razem z walizami i padliśmy na wolne ławy niemal bez tchu, kompletnie lekceważąc kwestie sanitarne. Ochłonąwszy zaczęliśmy drążyć temat ponowne odprawy, bo jak się okazało informacje z Warszawy były nieprecyzyjne i Odessa nie była portem transferowym. Należało odprawić się jeszcze raz. Tylko ... nie bardzo nie było gdzie. Każda osoba z obsługi odsyłała nas do dwóch maszyn na piętrze.  

Zostawiliśmy dzieci na straży bagaży, bo targanie waliz po schodach raczej nam się nie uśmiechało. Po wstukaniu wszystkich naszych danych - od daty urodzenia przez numery paszportów po wszelkie inne informacje na temat lotu, wydrukowaliśmy cztery wielkie płachty papieru, które okazały się kartami pokładowymi. 

Wróciliśmy na nasze ławy, ale nie dane było nam w spokoju odetchnąć i zająć się poszukiwaniem jakiegoś źródła pożywienia. Na dworzec zaczęło wchodzić coraz więcej pasażerów, a obsługa ustawiła przy drzwiach dwie duże maszyny i umocowała w nich wielkie rolki folii. Po chwili okazało się po co to zrobiono. Kolejni pasażerowie podchodzili i dawali obsłudze swoje bagaże do foliowania. Bardzo dokładnego foliowania. I to wszystkie, a nie tylko te mogące ulec uszkodzeniu. 

Mijały minuty, a my coraz bardziej nerwowo patrzyliśmy jak kolejne walizy odjeżdżają od maszyny, owinięte jak niemowlaki w beciki przez nadgorliwe mamuśki. No i nie wytrzymaliśmy presji. Bądź co bądź i my pamiętaliśmy wieki ciemne z racji raczej zaawansowanego wieku, więc wizja wybebeszonych walizek leżących gdzieś w zakamarkach magazynów lotniska nie była tak całkiem surrealistyczna. Wymieniliśmy więc złotówki na hrywny i zapłaciliśmy małą fortunę za okręcenie folią także naszych walizek. 

A potem, mocno zawstydzeni własną głupotą, nadaliśmy je,  kiedy nadszedł czas.
Po przejściu przez kontrolę, spędziliśmy kolejne dwie godziny czekając w zatłoczonej poczekalni na odlot. Bardzo, jak się okazało, opóźniony. Choć musieliśmy się tego sami domyślić, bo informacji nie było za grosz. Co zdawało się nie przeszkadzać raczej wyluzowanym i reprezentującym różne typy ludzkie współpasażerom, których obserwowanie było naszą główną rozrywką aż do późnonocnego odlotu.

Byliśmy tak zmęczeni, że nawet wizja wraków widzianych przy lądowaniu nie była w stanie nas przerazić. Na szczęście samolot był wielki i nowy. 
Trzy godziny później dowiózł nas do lotniska, które też było wielkie i nowe.



I równie puste jak to, na którym wylądowaliśmy poprzednio, ale tym razem z racji godziny późnonocnej, a raczej wczesno-porannej. Resztkami sił wynajęliśmy zarezerwowane auto i w końcu, po 22 godzinach od opuszczenia domu, znaleźliśmy się u naszych gościnnych gospodarzy w Ra'ananie.

Brak komentarzy: