sobota, 6 stycznia 2018

Izrael 2: Gaj palmowy czyli syndrom renifera

Promienie słońca wpadające przez okno nie pozwoliły nam odespać męczącej podróży, ale nie przyjechaliśmy tu spać. Nakarmieni przez naszych gościnnych gospodarzy i zaopatrzeni w potężny zapas wody i jedzenia wyruszyliśmy w drogę. Mieliśmy dziś przejechać przez większą część kraju i dotrzeć do południowej granicy Izraela z Egiptem.
Po drodze planowaliśmy zatrzymać się tylko w dwóch miejscach. Ze względu na brak czasu musieliśmy je wybrać z długiej listy podróżniczych "must see". Ale w końcu naszym celem była pustynia, a program mieliśmy napięty do granic.

Wkrótce pozostawiliśmy za sobą miejskie klimaty, a za oknem samochodu pojawiły się pustynne krajobrazy Judei:
Według zgodnej opinii całej rodziny wyglądało to jak, wypisz wymaluj, Islandia, może tylko bardziej monotonna kolorystycznie. Zasadnicza różnica pomiędzy obydwoma krajami ujawniła się jednak, kiedy opuściliśmy klimatyzowane wnętrze samochodu - różnica licząca mniej więcej 30 stopni Celsjusza. 

No i zdecydowanie teren ten miał inny współczynnik zaludnienia niż Islandia.
Na wzgórzach dostrzegaliśmy stłoczone domostwa małych osad lub większych wiosek i miasteczek. 

Przy samej drodze co chwila pojawiały się też obozowiska Beduinów. Nie mieliśmy bladego pojęcia o ich życiu, ale kontrast z bogatym Tel Avivem rzucał się w oczy.

I poczuliśmy zwykły ludzki wstyd, obserwując to skrajne ubóstwo z okien nowoczesnego auta, którym jechaliśmy na beztroskie wakacje.

A potem zobaczyliśmy renifera.


Może nie całkiem w jego zwykłej postaci. Nie zważając na okropny upał, zatrzymaliśmy się na poboczu drogi, ponieważ dostrzegliśmy wielki gaj palmowy. Palmy rosły w równiutkich rządkach, jak jabłonki albo brzoskwinie. Cała nasza czwórka rzuciła się do fotografowania jak szalona. Pojedyncze palmy rosnące przy drogach czy bulwarach widzieliśmy wielokrotnie w Chorwacji czy Grecji, ale taki palmowy sad - po raz pierwszy. 

Pod koniec tych wakacji uświadomiliśmy sobie, że zachowaliśmy się jak nasz kolega na wyprawie w okolice koła podbiegunowego. Pierwszy renifer wprawił go w euforię, drugi doprowadził do ekstazy. Portretami tych dwóch zwierzaków wypełnił chyba połowę przeznaczonych na całą wyprawę  kart pamięci. Po pięćdziesiątym spotkanym reniferze czuł tylko irytację, że się toto pęta przy drodze w takich ilościach.

Opowieść kolegi przypominamy sobie zawsze podczas naszych wycieczek i przypominaliśmy ją sobie podczas kolejnych dni urlopu, widząc pięćdziesiąty, a potem setny i dwusetny palmowy gaj. Nawet telefonu komórkowego nie chciało się nam wyciągać.
Po sumiennym obfotografowaniu naszego pierwszego renifera ruszyliśmy dalej.


Rozmaitość środków lokomocji robiła wrażenie. Ten po prawej przypomniał nam znowu renifery kolegi.
Z wielkim trudem powstrzymaliśmy się przed wyskoczeniem z auta i kolejną sesją fotograficzną. Tym bardziej, że podobieństwa do czworonoga północy tym razem rzucały się w oczy. 

Stłumiliśmy jednak tę chęć, bo czekał na nas Park Narodowy Ein Gedi  - pierwszy "poważny" przystanek podczas tego urlopu. 

Park narodowy jest częścią oazy Ein Gedi i leży w pobliżu słynnego kibucu o tej samej nazwie. Ze względu na mikroklimat panujący w depresji wokół Morza Martwego, roślinność rozwija się tu bujnie, zwłaszcza wzdłuż niewysychających nigdy strumieni. Co jest w klimacie Izraela ewenementem.  Park zajmuje ok. 25 km^2 i można spędzić tam mnóstwo czasu, wędrując różnymi szlakami, ale my zdecydowaliśmy się tylko na spacer wzdłuż strumienia Arugot. 
Przy wejściu do parku zameldowaliśmy się około południa czyli w zasadzie " na styk". Sprzedaż biletów kończy się na 2 godziny przed zamknięciem parku, które ma miejsce zazwyczaj o 16.00 (lub 17.00 czasu letniego).

Na szczycie wzgórz otaczających kanion dostrzegliśmy zabudowania kibucu Ein Gedi, założonego w latach pięćdziesiątych XX wieku. 

Pod koniec ubiegłego wieku stworzono tu wspaniały ogród botaniczny, w którym można podziwiać ponad 900 gatunków roślin z całego świata. Moja dusza ogrodniczki ciągnęła mnie tam oczywiście, ale tematem przewodnim tych wakacji miały być pustynie, a nie ogrody botaniczne. Pomaszerowaliśmy więc dalej.


Krajobraz rozpościerający się przed nami sprawił jednak, że przeboleliśmy jakoś rezygnację z podziwiania baobabów w kibucu. 

Niezwykły był kontrast pomiędzy wypalonymi słońcem ścianami kanionu ...



a bujną roślinnością na jego dnie.





W wielu miejscach do strumienia można było zejść i zamoczyć w nim stopy. 

Zresztą nie tylko stopy. W strumieniu i przyległych licznych oczkach wodnych, a nawet pod spadającą w postaci mini-wodospadów wodą bawiły się całe rodziny.



A było naprawdę gorąco. Pod koniec października temperatura sięgała 30 stopni. Trudno sobie wyobrazić wędrówkę tutaj w najgorętszych miesiącach. Nawet, jeśli jest możliwość ochłodzenia się w strumieniu.


Na szczęście można było na chwilę schować się w cieniu, gdy droga prowadziła pod "baldachimem" z wyschniętych krzewów.


Niestety, potem wychodziło się znów na palące słońce. 
O dziwo, rośliny potrafiły przetrwać te warunki i cieszyć wzrok soczystą zielenią.



Ein Gedi to także zwierzęta. Widoczne na wyciągnięcie ręki, gdy spokojnie obgryzają zielone gałązki.



Albo popatrują zza skał na turystów, którzy w taki upał zdecydowali się na włóczenie po skałach.

Po powrocie do domu i poszperaniu w internecie okazało się, że mieliśmy przyjemność z koziorożcem nubijskim w pełnej krasie:


Nie udało się nam przejść całej trasy wzdłuż strumienia Arugot, na którą trzeba przeznaczyć co najmniej 4 godziny. Poprzestaliśmy na trzygodzinnym spacerze, bo czekała nas jeszcze kąpiel w Morzu Martwym. Pustynie pustyniami, a nie skorzystać z darmowego SPA byłoby grzechem.
Tym bardziej, że i tak mieliśmy przejechać obok Ein Bokek, takiej miejscowej Jastarni, ale zabudowanej wysokimi budynkami hotelowymi, zresztą wątpliwej urody.

Nie architektura jednak była naszym celem, zaparkowaliśmy więc na zapchanym przydrożnym parkingu, pomiędzy samochodami i rozstawionymi obok nich namiotami, emitującymi lokalne disco arabica oraz przeróżne grillowe wonie aromatyzowane miejscowymi przyprawami.
Dało się to jednak wytrzymać w takich okolicznościach przyrody. W końcu byliśmy w najniższym punkcie Ziemi.


Pomaszerowaliśmy rześko w stronę hotelowej plaży, licząc na znalezienie przebieralni.



Było już stosunkowo późno, więc ta część plaży nie była zatłoczona.


Niewiarygodnie wyglądało solne dno - bardzo szorstkie i wręcz kaleczące, jeśli stanęło się bosą stopą.



Nic nie mogło nas jednak powstrzymać przed kąpielą. Odsunęłam od siebie myśl, że to jezioro bezodpływowe, zasilanie głównie wodami Jordanu, zbierającymi po drodze wszystkie produkty cywilizacji. Pocieszyłam się jednak, że przy takim zasoleniu mało która bakteria przetrwa wystarczająco długo, aby nam zaszkodzić. 



Żałowaliśmy jedynie, że nie mieliśmy żadnej gazety, żeby zrobić kultowe zdjęcie każdego turysty, ale od czego wyobraźnia.

Woda była w dotyku "oleista". Ogromne zasolenie wypychało nas na powierzchnię jak gumowe piłeczki. Każda najmniejsza nawet ranka wściekle piekła, ale czego nie robi się dla urody i zdrowia.
Kiedy uznaliśmy, że jesteśmy już wystarczająco piękni i zdrowi, udaliśmy się na poszukiwanie pryszniców w hotelowej części plaży. A tam poczuliśmy się jak w bloku wschodnim. Ośmiu na dziesięciu turystów mówiło po rosyjsku. Pozostała dwójka - po mandaryńsku (chyba). Stanowiliśmy zatem prawdziwą egzotykę ku naszemu zaskoczeniu.



Wykąpani zapakowaliśmy sztywne od soli stroje kąpielowe i ręczniki do auta i wyruszyliśmy w drogę, mając po jednej stronie linię brzegową Morza Martwego, a po drugiej skaliste wzgórza.


Monotonia widoków za oknem działała na nas usypiająco. Dopóki z pół drzemki nie wyrwał nas taki widok:


Wstyd nam było tak bezczelnie fotografować faceta przy drodze, więc udaliśmy ogromne zainteresowanie skałami za jego plecami. 
Nie mogliśmy tego przepuścić. Zdarzało się naszej rodzinie robić przystanki w podróży w najdziwniejszych miejscach. Podgrzewać zupki na parkingu przy basenie w Vik, otwierać słoiki z ogórkami w punktach widokowych, bo widok wodospadu Skogafoss zaostrzył nam apetyt, ale taki przykład wyluzowania nam naprawdę zaimponował.

Słońce prawie już zaszło. Ostatnie co zobaczyliśmy w świetle dnia to ogromne kombinaty, zapewne przetwarzające wodę z Morza Martwego. Świadczyły o tym ogromne białe hałdy soli usypane obok budowli i mocno przerdzewiałych instalacji.




A potem już tylko ciemność i droga, która prowadziła na południe.

Brak komentarzy: