niedziela, 4 lutego 2018

Izrael 3: Kadesh Barnea - wioska na pustyni

Było już naprawdę bardzo ciemno, kiedy dotarliśmy do wioski Nitzanei Sinai i przekroczyliśmy bramy moszawu Kadesh Barnea. Nasi gospodarze wraz z podekscytowaną dwójką dzieciaków już na nas czekali. Nie zważając na nasze krygowanie i zapewnienia, że nie chcemy robić kłopotu, posadzili nas za stołem i uraczyli wspaniałym aromatycznym ryżem z warzywami, mięsem z grilla i rozmaitością sałatek. Siedzieliśmy pod rozgwieżdżonym niebem i rozmawialiśmy o ich życiu na pustyni - dla nas tak bardzo przecież egzotycznym. I odkrywaliśmy, że pomimo różnic pochodzenia, religii, historii, geografii i klimatu mamy te same problemy związane z codziennością: jak być przyzwoitym człowiekiem, jak wychować dzieci i sprawić, żeby żyły szczęśliwie i jak ugotować taki ryż, że klękajcie narody!
Oczywiście to my pytaliśmy częściej i więcej. Nie tylko o ich życie na pustyni, ale historię ich rodzin i ich samych. Zaczynało do nas docierać, że każdy spotkany mieszkaniec Izraela nosi w sobie wycinek historii narodu żydowskiego i w tym tyglu przybyszów z różnych stron świata, sam jest niezłą mieszanką genów i doświadczeń.

W końcu, znużeni długim dniem, zaczęliśmy dyskretnie ziewać. Nasi gospodarze rzucili się przygotowywać dla nas posłanie w ich małym domku, ale kategorycznie odmówiliśmy. Mieliśmy bowiem na oku dużą trampolinę dla dzieciaków stojącą tuż przy domu. W końcu byliśmy na pustyni - skoro mogliśmy przez 10 dni spać na Islandii w maleńkich namiocikach przy temperaturze +2 stopnie Celsjusza, to nie zmarzniemy na Negev. 
Gospodarze ulegli i dali nam śpiwory i poduszki. Nic nie oddzielało nas teraz od rozgwieżdżonego nieba nad nami i ... wojskowego balonu obserwacyjnego, który dostrzegliśmy dopiero rano. Podobnie jak kilka innych rzeczy, które dobitnie uświadomiły nam, że znajdujemy się kilkaset metrów od granicy z Egiptem - w rejonie, o którym można powiedzieć różne rzeczy, ale nie to, że jest oazą spokoju. 
Nasi gospodarze podgrzali atmosferę, mówiąc: "Jeśli usłyszycie strzały z lewej strony, to znaczy, że strzelają nasi, jeśli z prawej, to Egipcjanie. Jeśli z obydwu stron, to nas obudźcie, bo to będzie znaczyło, że wojna wybuchła." Taki  lokalny żarcik, ale trochę utrudnił nam zasypianie.
Nikt nie strzelał, więc spaliśmy spokojnie aż do wschodu słońca. Obudziliśmy się zmarznięci, bo temperatura w nocy spadła znacznie. Odczucie chłodu spotęgowała wilgotność - śpiwory były mokre, a na mojej skórzanej torbie, której nie schowałam do samochodu zebrała się warstwa porannej rosy. Kiedy jej dotknęłam, miałam zupełnie mokrą rękę. W tej, zdawałoby się,  zupełnie wypalonej słońcem krainie woda wracała na ziemię pod wpływem nocnego chłodu.
Wygramoliliśmy się z naszej pustynnej sypialni ...
 i mogliśmy się rozejrzeć po okolicy w świetle dnia.

Wcześniej jednak znów czekało nas jedzenie.
Pita i humus, warzywa, serki, pasty przeróżne i kawa z kardamonem.

Gospodarze po śniadaniu postanowili pokazać nam swój moszaw i opowiedzieć o życiu izraelskich osadników w tym rejonie - bardzo "gorącym" politycznie. W rejonie, w którym co rusz można natknąć się na bazy wojskowe, a każdy kamień może opowiedzieć o toczonych tutaj, wcale nie tak dawno, krwawych walkach podczas wojny sześciodniowej (1967) i wojny Yom Kippur (1973).

Całkiem nowa była dla nas nazwa "moszaw". Bo w powszechnej świadomości funkcjonują raczej kibuce. Moszaw to wioska lub wspólnota skupiająca rodziny zrzeszone w czymś w rodzaju spółdzielni. Podobna jest do kibucu, ale członkowie wspólnoty posiadają własność prywatną, prowadzą własną działalność rolniczą, produkcyjną lub usługową, a na rzecz wspólnoty wnoszą opłaty. Wszystkim zarządza wybrana rada. Każdy kto chce osiedlić się na terenie moszawu, musi zostać zaakceptowany przez wspólnotę, a ta akceptacja nie jest wcale automatyczna i następuje po okresie próbnego pomieszkiwania w tymczasowych budynkach. Po otrzymaniu akceptacji nowa rodzina otrzymuje ziemię - kiedyś bezpłatnie, a teraz już nie - i może zacząć budować własny dom. 
Nasi gospodarze właśnie kończyli budowę swojego i przygotowywali się do opuszczenia tymczasowego pawilonu, który zapewne za chwilę zajmie kolejna rodzina.  Rozumieliśmy ich podekscytowanie zbliżającą się przeprowadzką. Prowizoryczny domek nie był zbyt komfortowy dla czteroosobowej rodziny, choć nas urzekły urokliwe kompozycje różnych artystycznych drobiazgów i pomysłowe "kwietniki":


Całość terenu należącego do osady jest ogrodzona wysokim płotem. Teraz w świetle dnia zobaczyliśmy solidną bramę broniąca dostępu wszystkim niepowołanym.

Moszaw Kadesh Barnea został założony w 1977 przez izraelskich żołnierzy przebywających na Półwyspie Synaj. Po podpisaniu porozumienia pokojowego między Egiptem i Izraelem musieli opuścić pierwotne miejsce i wspólnota została tymczasowo przeniesiona do Nitzany, a w roku 1987 w obecnie zajmowane miejsce w pobliżu przejścia granicznego Nitzana. Oficjalna "państwowa" nazwa to Nitzanei Sinai - z powodu bliskości Półwyspu, ale mieszkańcy używają nazwy Kadesh Barnea. Żyje tu ponad 40 rodzin zajmujących się różnego rodzaju produkcją rolną, produkcją lokalnego wina, pracą na rzecz wspólnoty. Niektórzy uczą w pobliskich szkołach, pracują na przejściu granicznym lub przy różnych okolicznych inwestycjach.

Część osady jest zabudowana domami z ogrodami, nawadnianymi przez skomplikowane systemy i plątaniny rurek.

 Ale wciąż pozostaje spory teren do zabudowy.

Mieliśmy okazję odwiedzić miejscowe przedszkole w  najwcześniej zabudowanej części osady, kiedy poszliśmy po małą córkę gospodarzy i przespacerować się po uliczkach jako żywo przypominających podwrocławską wieś (no, może z wyjątkiem tych palm daktylowych w ogródkach).
A samo przedszkole niczym nie różniło się od tego, do którego chodziły nasze dziewczynki. Nawet kompozycje z listków na korkowej tablicy przypominały jesienne "dzieła" polskich dzieci. Choć drzewa, z których pochodziły pewnie były zupełnie inne.

 Przez chwilę można było zapomnieć, że znajdujemy się w sercu najprawdziwszej pustyni. Ludzie naprawdę nie różnią się od siebie na tym najbardziej podstawowym poziomie, choć polityka i religia mogą twierdzić i powodować coś innego.

Różnice jednak nie brakuje i między innymi po to przyjechaliśmy, żeby je poznać. 

Krótki spacer po terenie Kadesh Barnea to była wycieczka do innego świata. Zwiedziliśmy kilka właśnie budowanych domów w pobliżu - żaden nie był zamknięty. Moszaw jest otoczony, jak większość wiosek osadników w Izraelu, wysokim płotem, zakończonym drutem kolczastym. Jest  także monitorowany i strzeżony, a bramę zamyka się na noc. W związku z tym nikt w zasadzie nie zamyka specjalnie domów. 
Style budowania są przeróżne - od typowych domków jednorodzinnych, które równie dobrze mogłyby zostać zbudowane pod Wrocławiem, po niskie, ale rozległe domy we wschodnim stylu z dużym ocienionym patio i miejscami do wspólnego biesiadowania. Jednak jeden element był wspólny dla wszystkich - obowiązkowy schron ze zbrojonego betonu ze specjalną wentylacją i drzwiami.
Mieliśmy okazję zaobserwować wylewanie betonowych ścian:

Nasi gospodarze narzekali, że koszt takiego schronu to mniej więcej 1/3 wszystkich kosztów budowy domu. Niestety, nikt nie dostanie pozwolenia na budowę bez tego elementu konstrukcji. Te wymagania dotyczą całego terenu Izraela - także budynków wielopiętrowych i użyteczności publicznej.
Kiedy to sobie uświadomiliśmy, to zrobiło nam się zimno mimo upału. Ci ludzie żyli w ciągłym zagrożeniu. Każdego dnia i każdej nocy mogła się zdarzyć powtórka z Yom Kippur, a betonowa klatka była szansą na przeżycie ostrzału rakietowego. 
W tym momencie żarcik o strzelaniu z lewej i prawej strony trampoliny nagle wydał nam się mniej śmieszny. Zwiedziliśmy także budowę nowego domu gospodarzy, który stoi w zasadzie najbliżej egipskiej granicy.

Choć budowa była w trakcie, to mogliśmy sobie z łatwością wyobrazić, jak miło będzie siedzieć na patio, chroniąc się przed słońcem i nawiewanym przez wiatr wszechobecnym pyłem. Otrzymaliśmy od naszych gospodarzy zaproszenie do odwiedzenia ich, kiedy dom będzie gotowy. Obiecali, że trampolina zostanie również przeniesiona, gdybyśmy chcieli powtórzyć nocowanie pod gołym niebem.
Stojąc tuż przy granicy działki, mogliśmy w całej okazałości zobaczyć to, co wprawiło mnie w głęboki podziw dla tych niezłomnych ludzi, którzy swą niezwykle ciężką pracą i przemyślnością wydarli pustyni każdy centymetr kwadratowy i każdą kroplę wody. 

I stworzyli pod tymi rzędami namiotów niezwykłe uprawy: ananasów, pomidorków, warzyw, ziół i wszystkiego, co można sobie wyobrazić. I co potem jest eksportowane daleko poza granice Izraela. Także do Biedronki czy Lidla - kupując słodkie małe pomidorki w kubeczkach, warto przyjrzeć się etykietom i przenieść się na chwilę pod te namioty i na pustynię gdzie dojrzewały.

Tymczasem słońce zaczynało przygrzewać coraz mocniej i po rosie na mojej torbie nie było śladu.
Czas było ruszać - czekała na nas kolejna atrakcja i świat, który już przeminął, ale wciąż jego pozostałości przypominały o sile i determinacji człowieka, potrafiącego tworzyć wielkie dzieła w najbardziej skrajnych i niesprzyjających warunkach. I z równą łatwością obracającego je w perzynę.

Brak komentarzy: