sobota, 22 października 2016

Dziadka Mieczysława nalot na Warszawę, czyli co można zobaczyć w pięć i pół godziny.

75 urodziny Dziadka i Taty to szczególna okazja. Myślałyśmy długo nad prezentem, odrzucając od razu zestawy do golenia,  komplet ciepłych skarpet oraz kolejną wiertarko-wkrętarkę. Olśnienie przyszło nagle podczas jakiejś luźnej rozmowy. Dziadek wyznał wstydliwie, że chciałby przelecieć się prawdziwym samolotem. Kilka razy już latał, ale zwykle były to inspekcje torów i infrastruktury kolejowej, a i samolot raczej do tych pasażerskich nie należał.
Zwykle był to kukuruźnik, używany na co dzień do rozsiewania nawozów, a dla pasażerów przeznaczona była tylko wąska, twarda ławeczka. Dziadek snuł właśnie opowieść o szczególnie pamiętnym locie, podczas którego nie zablokował drzwi (co okazało się dopiero po wylądowaniu, kiedy pilot kazał je odblokować), a w mojej głowie powstawał pomysł na prezent urodzinowy.
W efekcie kilku dodatkowych narad rodzinnych przybrał on w końcu postać jednodniowego wypadu do Warszawy - Dziadka z wnuczkami, w asyście córki tego pierwszego i matki tych drugich w jednej osobie. Powrót miał nastąpić tego samego dnia pociągiem Pendolino.
Przejechanie się tym najnowocześniejszym pociągiem w Polsce było drugim w kolejności - po samolocie - marzeniem Jubilata. Przez 40 lat kierował on budową torów, po których teraz owo kolejowe cudo miało jechać.
Wszystko zostało należycie zaplanowane. W drugą sobotę października stawiliśmy się na wrocławskim lotnisku o ósmej rano. Przeprowadziłyśmy zachwyconego, choć lekko przerażonego Dziadka przez kontrolę ochrony i mogliśmy razem zasiąść na fotelach pod bramką.
Wejście na pokład odbyło się w deszczu, ale punktualnie. Usadzony w samolotowym fotelu i przypięty pasami Dziadek miał lekko niewyraźną minę. W końcu samolot ruszył i jechał coraz szybciej po pasie startowym.


Już prawie odrywał się od ziemi i... nagle zwolnił, zjechał na brzeg pasa i zawrócił.
Kapitan ogłosił, że z powodu usterki musimy wrócić do hali odlotów. Po godzinnym czekaniu, podczas którego Dziadek miał coraz bardziej zawiedzioną minę, ogłoszono, że jednak lecimy. Ponownie wpakowano nas do autobusu, a potem do samolotu. Po chwili moglismy się cieszyć lotem na wysokości kilku tysięcy kilometrów, w warunkach nieco różniących sie od tych panujących w kukuruźniku.


Po 45 minutach byliśmy w Warszawie. Po kolejnych kilkunastu siedzieliśmy w kolejce do centrum, zaopatrzeni w bilet rodzinny. Pierwszym przystankiem miał być Stadion Narodowy - marzenie Dziadka, który od kilkudzisięciu lat jest fanem piłki nożnej. Wysiedliśmy na zupełnie wyludnionej stacji.


A potem czekała nas niespodzianka. Ochroniarze porozstawiani wokół stadionu, zamknięty dojazd i stoiska z koszulkami i szalikami oznaczały, że coś jest nie tak. Olśniło nas przed zamkniętą bramą ogrodzenia.


Stadion był zamknięty dla zwiedzających z powodu wieczornego meczu Polska-Dania. Zawiedzeni zawróciliśmy do stacji kolejki, mając nadzieję, że za chwilę złapiemy pociąg z powrotem do Centrum. I tak właśnie się stało. Nawiasem mówiąc, z perspektywy jednodniowego turysty komunikacja miejska, będąca kombinacją różnych środków transportu, wygląda na naprawdę efektywną. Choć pewnie z perspektywy mieszkańca nie jest tak różowo. Zwłaszcza w normalny dzień tygodnia. 
No i ścienne malowidła prawie jak w londyńskim metrze.


Platforma widokowa na XXX piętrze Pałacu Kultury była następnym naszym celem. W pewnym sensie dla Dziadka była to podróż sentymentalna. Przez wiele lat jeździł do Warszawy na narady i konferencje, a Pałac Kultury był dominującym elementem smutnego, miejskiego krajobrazu sprzed ponad dwudziestu lat.
A teraz nie poznawał tego miasta. Nawet krótki dystans pomiędzy stacją kolejki, a Pałacem Kultury zdecydowanie nie przystawał do jego wspomnień.


Kolorowi ludzie, kolorowe otoczenie i to pomimo bardzo pochmurnego dnia.


No i budynki, w towarzystwie Pałacu Kultury jeszcze bardziej pokazujące upływ czasu i ogrom zmian, jakie zaszły w stosunkowo krótkim czasie w tkance miasta.



I tym razem nie obyło się bez komplikacji. Najpierw poszliśmy do niewłaściwego wejścia i trafiliśmy na Festiwal Filmowy. Właściwe wejście było jeszcze bardziej zatłoczone, bo odbywał się właśnie Kongres Kultury. 
Odnaleźliśmy jednak właściwą kolejkę do kasy biletowej, a potem do samej windy. Jednej z dwóch wwożących turystów wprost na XXX piętro Pałacu Kultury.
W środku  na krzesełku siedziała miła pani, która uruchamiała windę. Po mniej więcej 30 sekundach byliśmy na górze. A tam rozwiały się resztki wątpliwości, że Warszawa to naprawdę wielkie miasto.





(I cóż za ulga, że w nim nie mieszkamy.)

Widok z góry przypomniał nam, że jesteśmy już naprawdę głodni. Tym razem żadnych problemów z wyborem restauracji nie było, bo plan przewidywał tylko jedną opcję. Dziadek postanowił odszukać KFC w pobliżu Pałacu Kultury, w którym posilał się przed dwudziestu laty, czekając na pociąg do Wrocławia.
Pozostał nam już tylko jeden punkt programu "nalotu na Warszawę".
Postanowiliśmy zobaczyć Powązki. Zanim to jednak nastąpiło, bezskutecznie szukaliśmy właściwego przystanku. W końcu doszliśmy aż do Dworca Warszawa Centrum i złapaliśmy taksówkę.


Pogoda zepsuła się już całkiem i kiedy wchodziliśmy przez cmentarną bramę, lało niemiłosiernie. 
I może to jeszcze spotęgowało niezwykłą atmosferę tego miejsca. Stare grobowce, nazwiska na nagrobkach znane z historii, polityki, sztuki.
Ogromne wrażenie zrobił na nas nagrobek Krzysztofa Kieślowskiego.



Wzruszyłyśmy się przy maleńkiej postaci Plastusia, stojącej na nagrobku Marii Kowanckiej.


Dotarliśmy w końcu do katakumb, przy których musieliśmy nasz krótki spacer zakończyć.


Jeszcze w drodze do bramy dotknęliśmy historii, która mocno wpływa na naszą obecną rzeczywistość.


I już należało się zbierać, choć nie zobaczyliśmy pewnie nawet ułamka tego, co chcielibyśmy zobaczyć.

Pendolino odjeżdżało o 18.11. Wystarczyło nam jeszcze czasu na podwieczorek w jednym z kolorowych i świetnie zaopatrzonych barów na Dworcu Centralnym.  A sam dworzec zrobił na Dziadku piorunujące wrażenie. W niczym nie przypominał obskurnego, pełnego meneli i ponurego miejsca sprzed dwudziestu lat.
Ukoronowaniem wycieczki była komfortowa podróż Pendolino. Do Wrocławia dotarliśmy po niecałych czterech godzinach. 

Nasz zwariowany pomysł na prezent udało się zrealizować. Pięć i pół godziny na zobaczenie czegoś w stolicy było raczej karkołomnym wyzwaniem, ale stanowiło dobrą zachętę do nastepnej wyprawy, tym razem "na poważnie". 

1 komentarz:

jebel toubkal pisze...

Przegenialne zdjęcia :)