czwartek, 13 października 2016

Islandia 2016. Dzień siódmy, 17 lipca. Po obiedzie.

Zupki w proszku, szumnie zwane obiadem, rozleniwiły nas niczym uczta w dobrej restauracji i sporo samozaparcia wymagało ponowne wyruszenie w drogę. Czekało na nas jednak jedyne w swoim rodzaju miejsce. Takie, w którym można zobaczyć i dosłownie poczuć to, co dzieje się pod skorupą ziemską.
Wybieraliśmy się bowiem do obszaru geotermalnego Hverir (patrz również: Islandia 2015), do którego prowadziła jedna z najpiękniejszych dróg, jaką zdarzyło nam się widzieć w życiu.


Samo miejsce również wyglądało pięknie w świetle słońca.



Nie przeszkadzał w podziwianiu nawet wszechobecny smrodek, wydobywający się z każdej szczeliny i dołów wypełnionych siarkowym bulgoczącym błotem.





Musieliśmy powstrzymywać nasze dziewczyny przed zbyt entuzjastycznym poruszaniem się po terenie i zaglądaniem do kolejnych błotnych "kociołków". Nadmierny entuzjazm mógł okazać sie niebezpieczny i podobno w przeszłości dochodziło do poparzeń i wypadków. Zresztą sam rzut oka na teren wokół wystarczał, żeby poczuć temperaturę powierzchni ziemi bez dotykania.


Fantazyjne kształty, które przybierała masa bulgocząca w dołach rozrzuconych po całym terenie, wywierały niemal hipnotyczny wpływ na widzów.




Konkurencję dla nich stanowiła sama ziemia, spękana niczym na równiku.


Wachlarz zmysłowych doznań uzupełniało przeciągłe wycie czy raczej jednostajny gwizd pary, wydobywającej się z dwóch kopczyków. Nie było łatwo zrobić im zdjęcia, bo cały czas oblegał je tłumek fotografujących się na ich tle turystów.



Nikogo nie zrażał nawet zapach pary. Nas oczywiście również nie.



Do tego stopnia nie, że nie zważając na temperaturę ziemi w pobliżu kopczyka, zrobiliśmy sobie nasze tradycyjne wakacyjne zdjęcie z butami.



Nasz następny cel był oddalony o kilka kilometrów od głównej drogi, której urodzie nie sposób było się oprzeć po raz drugi.



Czekał na nas jednak kolejny gorący, w przenośni i dosłownie, obszar wulkaniczny i kaldera wulkanu Krafla. Dojeżdża się tam wygodną asfaltową drogą, prowadzącą przez malowniczą dolinę i obszar elektrowni geotermalnej. 
Przy okazji dorzucamy coś do naszej kolekcji islandzkich ciekawostek.



Można wziąć ciepły prysznic przy drodze. My tym razem nie korzystamy, ale wracając kilka godzin później, widzimy grupkę turystów myjących tam włosy. 

Dojeżdżamy w końcu do sporego parkingu i zostawiamy auto. Wiemy już czego możemy się tu spodziewać (patrz: Islandia 2015), ale i tak miejsce to robi wrażenie.


Czeka nas spacer na szczyt najbliższego wzniesienia. Zapewniam nasze dziewczyny, że to naprawdę bliziutko i ani się obejrzymy i będziemy zaraz z powrotem.
Obydwie są zmęczone po wyczerpującym przedpołudniu i patrzą na mnie podejrzliwie. Czuję w związku z tym lekkie wyrzuty sumienia, bo cały spacer to mniej więcej trzy kilometry, z czego połowa lekko pod górę. Uznaję jednak, że słowo "bliziutko" można w zasadzie dość luźno interpretować i w razie czego zaapeluję ponownie do ich uczuć rodzinnych. Mój mąż równiez przeczuwa zbliżający się bunt na pokładzie i zagaduje dziewczyny, pokazując im coraz to nowe ślady wulkanicznej działalności.



Część trasy wiedzie przez dobrze utrzymane drewniane kładki, ze względu na niestabilny i gorący jeszcze grunt oraz spore ryzyko poparzenia.
Mijamy wulkaniczne stawy, cudownie kolorowe, ale raczej nie zachęcające do pomoczenia palców.




Docieramy do szczytu i tam dostępujemy przebaczenia ze strony naszych córek. Fakt znajdowania się na szczycie krateru, który nie tak dawno, bo kilkanaście lat temu, był pełen gorącej lawy (zastygłej teraz, ale wciąż jeszcze ciepłej w niektórych miejscach) napełnił je entuzjazmem. I przekonał, że warto było podejść ten kawałek pod górę.



Groza tego miejsca była jeszcze bardziej widoczna przez kontrast ze wspaniałą słoneczną pogodą.
A jednocześnie słońce podkreśliło fantastyczną grę kolorów i kształtów pozornie zupełnie martwej okolicy.






Zeszliśmy w końcu z krateru i tylko kilka razy wypomniano mi precyzję z jaką określam odległość.

Nie mogliśmy zakończyć inaczej tego dnia, niż wizytą u wrót piekieł. Pobliski krater Viti, uważany przez Islandczyków za bramę do piekieł, stanowił punkt obowiązkowy wycieczki.



Niezwykle urodziwe to wrota, trzeba przyznać. Niebiański kolor wody, malownicza płachta śniegu, słońce.
Mój mąż miał jeszcze kilka pomysłów na dalszą część dnia, ale damska większość była naprawdę zmęczona.
Zrobiliśmy więc tylko dla porządku kilka zdjęć elektrowni, obiecując sobie tu wrócić jeszcze kiedyś i ją zwiedzić. 




Warto to zrobić zanim zniknie pod zwałami lawy wyrzuconej przez kolejną erupcję.
Kiedy uświadomiliśmy sobie, że taki scenariusz jest całkiem prawdopodobny, poczuliśmy potrzebę uwiecznienia okolicy na zdjęciu raz jeszcze.



Brak komentarzy: