poniedziałek, 17 października 2016

Islandia 2016. Dzień ósmy, 18 lipca.

Cudownej pogody ciąg dalszy. Jesteśmy daleko na północy, a czujemy się jak w słoneczny majowy poranek w Polsce. Wylegujemy się w śpiworach nieco dłużej niż zwykle, bo nie zamierzamy tym razem stać w kolejce do prysznica na polu namiotowym. Czeka na nas bowiem SPA pod chmurką, z widokiem na  (wygasłe na szczęście) wulkany.
Mniej więcej cztery kilometry od pola namiotowego leży laguna Jardbodin. Geotermalne baseny Myvatn Nature Baths są mniejsze niż Błękitna Laguna z półwyspu Reykjanes, ale znacznie mniej zatłoczone i zauważalnie tańsze mimo komfortowych warunków. No i równie piękne - jeziorka powstałe w miejscach wydobycia ziemi okrzemkowej wypełnione są fosforyzujacą wodą, zawierającą mieszankę minerałów korzystnych dla skóry.
Meldujemy się pod wejściem tuż przed 9.00 i jesteśmy jednymi z pierwszych gości. Nie musimy przypominać dziewczynom lekcji islandzkiej etykiety basenowej, bo po kąpieli w Vik wszystko jest jasne. Zresztą ogromne plakaty, wiszące w kilku miejscach w przebieralni i w pobliżu pryszniców, niezwykle dokładnie i bez ogródek pokazują jak należy zadbać o higienę i jakie są oczekiwania gospodarzy.
Stosujemy się  bez szemrania i z wielką przyjemnością - możemy przecież wylewać na siebie tyle wody, ile chcemy i namydlać się tak długo, jak chcemy - bez konieczności wrzucania stukoronówek. 
A potem jest jeszcze lepiej.
Moczymy się w ciepłym (w niektórych miejscach nawet bardzo) basenie. Nasze stopy dotykają dna i wyczuwamy nimi mieszankę okrzemkowego błota i drobnych kamyczków.


Nasza skóra jest naprawdę gładka jak jedwab, a fizyczne zmęczenie z ostatnich dni znika pod wpływem opływającej nas wody. Wychodzimy kilka razy z basenu tylko po to, aby odwiedzić sauny parowe w stojącym obok drewnianym pawilonie.


A potem niechętnie zbieramy się do wyjścia. Musimy dziś jeszcze dotrzeć niemal do samych Fiordów Zachodnich, a to oznacza, że nie możemy dłużej zwlekać.

Jest już prawie południe i mała kawa z basenowego barku dodaje nam energii. 
Mamy do pokonania mniej więcej 40 kilometrów do jednego z najpiękniejszych wodospadów Islandii. Godafoss, czyli "Wodospad bogów". Po przyjęciu chrześcijaństwa przewodniczący Althingu, islandzkiego parlamentu, kazał wrzucić tu posągi pogańskich bóstw. Co nieco z tego pierwiastka boskości chyba pozostało, bo widok wodospadu budzi nabożny zachwyt u wszystkich bez wyjątku. 

Nic dziwnego zatem, że tłumy turystów fotografują ten cud natury.


Albo siebie...



Jest już jednak wczesne popołudnie i czas na posiłek. Wizja kolejnej zupki w proszku, nawet tej zalanej wspaniałą islandzką wodą, nie budzi etuzjazmu, więc postanawiamy dojechać do Akureyri. Urocze miasteczko, oddalone od Godafoss o około 60 kilometrów jest jednym z większych na Islandii. Ma nawet uniwersytet i piekny port.


Powinniśmy zatem znaleźć tam jakąś alternatywę dla liofilizowanej żywności.



Dzień jest nadal ciepły i słoneczny, a i wybór alternatyw dla zupek w proszku spory. Niestety, mamy cztery różne zdania na temat wytęsknionego obiadu i wobec braku zgody co do tego, którą kuchnię wybrać, lądujemy w małym barku i zamawiamy lokalne islandzkie specjały.



Nie całkiem usatysfakcjonowani, ale już nie głodni, idziemy na mały spacer po miasteczku.



Niezbyt długi spacer, bo należy zrobic spore zakupy przed drogą. Fiordy Zachodnie raczej nie będą obfitować w markety i stacje benzynowe.
A na parkingu supermarketu kolejna z ciekawostek i dowód na przewrotne poczucie humoru mieszkańców wyspy.


Nie ostatni w tym dniu, bo w kolejnym miasteczku Blönduós, tuż przy drodze i stacji benzynowej, znajdujemy latarnie w "ubrankach".




Tworzą ciekawe zestawienia z czarnym kościołem, który spodobał mi się rok temu, mimo bardzo negatywnych ocen w przewodnikach.


Kościół jest zamknięty i nie udaje nam się obejrzeć go w środku. Jeszcze jeden powód, żeby tu wrócić.



Robi się już późno i pogoda zaczyna się psuć. Zbliżamy się do zachodniej części wyspy. W niektórych miejscach, zwłaszcza położonych wyżej lub jeśli droga wiedzie wzdłuż krawędzi klifów, jest mgła i wieje nieprzyjemny wiatr. Nie ma śladu po majowej bryzie i rozkosznym słoneczku.

Bardzo późnym wieczorem docieramy do miejsca, z którego wyruszymy rano na Fiordy Zachodnie - do campingu w miejscowości Budardalur. Pole jest zapchane turystami, którzy dotarli tu wcześniej, ale znajdujemy wolny placyk przy krzakach, w strategicznej odległości od toalety.


Pogoda się na szczęście poprawia, humory wciąż tak samo dobre, więc 3/4 rodziny wyrusza na rekonesans. Wracają z informacją, że w pobliżu znajduje się miły guesthouse, będący częścią campingu, w którym rano będzie można zjeść normalne śniadanie. Zasypiamy zatem z wizją kubka ciepłej kawy, wypitej do tosta z dżemem żurawinowym.

Brak komentarzy: