czwartek, 10 grudnia 2015

Pekin - ogród w sercu miasta.

Cóż to był za dzień. Obfitość wrażeń – obrazów, dźwięków i smaków. Nie mam pojęcia czy wszyscy turyści zaliczają to jako obowiązkowy punkt programu, ale nam się udało.
Rozpoczęło się dość niewinnie. Nasza chińska przyjaciółka Celeste zaproponowała nam spędzenie soboty w sposób typowy dla mieszkańców Pekinu.
Nie byłam całkiem pewna, jak duża część populacji tego miasta spędza czas właśnie tak, ale w końcu nie był to żaden powód do odrzucenia zaproszenia. Zatem, po naszej entuzjastycznej zgodzie, Celeste nakazała nam zbiórkę w hotelu o 8.00 rano.
Byliśmy punktualnie i niewiele czasu zabrało nam dotarcie do mostu, wiszącego nad jedną z głównych arterii miasta. Widok z jednej strony mostu wyglądał tak:


Z drugiej tak:


A miejsce, do którego zmierzaliśmy, sfotografowane z tego mostu, tak:


Wyglądało ciekawie już od samego wejścia, ale nie spodziewaliśmy się niczego więcej ponad nieco bardziej egzotyczny i zadbany ogród w centrum miasta. Wokół sztucznego jeziora zbudowano mnóstwo placyków, mostków, pomostów, altanek i innych konstrukcji stojących wśród drzew.
Tymczasem Celeste nie chodziło o pokazanie nam roślinności i zbiorników wodnych. Zaczęło się od wysokiego C i to dosłownie.

Z niewielkiego pawilonu nad jeziorkiem dochodziła muzyka. Podeszliśmy bliżej, nieco onieśmieleni, ale Celeste porozmawiała ze starszymi panami w środku i pozwolili nam zostać, a nawet na naszą cześć wykonali kilka tradycyjnych chiński pieśni.


Brzmiało to niezwykle egzotycznie dla europejskiego ucha, ale Celeste stwierdziła, że poziom muzyków jest bardzo wysoki – to w części amatorzy, a w części emerytowani profesjonaliści. Łączy ich miłość do muzyki, którą pozwalają się cieszyć wszystkim odwiedzającym park. Przychodzą w każda sobotę z tradycyjnymi chińskimi instrumentami, grają, śpiewają, palą papierosy i rozmawiają. W sumie od naszych emerytów w parkach różnią się tymi instrumentami w rękach. Reszta podobna, mimo różnic geograficznych.

A to był dopiero początek.

Najpierw był placyk z paniami ćwiczącymi Tai Chi (chyba) z mieczami - pod okiem instruktorki. Celeste załatwiła nam prywatną lekcję, a wszystkie panie pękały ze śmiechu, obserwując nasze niezdarne ruchy, bardzo różne od ich gestów, przypominających miękkością kocie przeciąganie się, a jednocześnie pełnych siły.



Potem mijalismy kolejne grupy ćwiczacych, z instruktorami lub bez:






I mnóstwo dorosłych z dziećmi w różnym wieku, niezmiernie zatłoczony plac do tańca, okrągły niby lodowisko, po którym śmigali ludzie na rolkach albo tańczyli do muzyki z przenośnych odbiorników.




Karmiliśmy karpie koi – całe ich masy kłębiły się w jeziorze, tworząc żywe obrazy.



A już zupełnie mnie zdumiało, kiedy trafiliśmy na spory plac z setkami statecznych kobiet i mężczyzn grających w „zośkę”. Absolutnie tak samo, jak młodzież na przerwach w szkołach (w każdym razie za moich czasów grali, nie wiem, czy teraz w ogóle odklejają się od smartfonów).
Natychmiast zostaliśmy zaproszeni do jednego z kółek i wciagnięto nas do zabawy.

Zupełnie wyczerpani po tych ćwiczeniach poszliśmy do spokojniejszej części ogrodu, gdzie również uprawiano sport, choć może nieco mniej wyczerpujący fizycznie.


To wszystko było tak niezwykłe, zupełnie odrealnione. Ci ludzie, w większości w poważnym wieku, po prostu sobie tańczą, śpiewają, ćwiczą, spotykają się z przyjaciółmi. Nikt nie gna, rozpychając swiat na boki. Miejsce to, mimo gwaru i zamieszania na zewnatrz, emanuje spokojem i radością życia. Enklawa w mieście-molochu, w którym żyją stłoczone dziesiątki milionów ludzi.


Celeste twierdziła, że to typowy odpoczynek mieszkańca Pekinu, ale nie jestem całkiem przekonana czy każdego. Raczej relaks tych, którym się naprawdę udało. Tak naprawdę, naprawdę udało. 

Brak komentarzy: