piątek, 11 marca 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 19: Vik - czarne plaże, selfie z Japończykiem i Mordor.

Po górskim spacerze wzdłuż rzeki Skoga byliśmy solidnie zmęczeni, ale nie przyjechaliśmy tu, żeby odpoczywać. Kolejne czarne plaże, tym razem na szczęście bez atakujących turystów mew, czekały.
Kilka kilometrów za Vik znajduje się wspaniały punkt widokowy. Duże tablice przy wjeździe poinformowały nas co prawda, że już niedługo droga na plażę i klif zostanie zamknięta, ale wjeżdżające bez przerwy samochody nie wskazywały, żeby ktokolwiek poza mną się tym przejął. Pojechaliśmy więc za innymi, żeby ze szczytu klifu, na którym był przygotowany parking i miejsce widokowe, podziwiać czarne plaże w pełnej krasie.



Zeszliśmy też na plażę, żeby dotknąć smoliście czarnych drobnych kamyczków:

Miejsce wyglądało magicznie.
"Ach, jak cudownie byłoby tu przyjechać latem!" - rozmarzyłam się, zwłaszcza, że zimny wiatr od morza przenikał nawet przez nasze teoretycznie szczelne kurtki. Mój mąż spojrzał na mnie zdumiony i odparł, że my przecież właśnie przyjechaliśmy tu latem. Czarł prysł. Trochę, bo kolejne cuda natury rekompensowały brak leżaków, parasoli i drinków z palemką.
Plaża była rozległa, a my staliśmy u wejścia do jaskini:



Zajęci oglądaniem i fotografowaniem tworów skalnych, nie zauważyliśmy grupki młodych Japończyków. Wpadli do jaskini, pokrzykując i śmiejąc się hałaśliwie, po czym zaczęli robić telefonem zdjęcia ... sobie. To było absolutnie zadziwiające, prawie jak zastygła lawa w pobliżu. Znajdowali się w jednym z najbardziej niezwykłych miejsc na świecie i robili sobie selfie. Żeby jeszcze gdzieś w tle był klif albo morze, ale nie. Stałam bardzo blisko i widziałam, jak właściciel telefonu (wyjątkowo dużego zresztą) pokazał koleżankom właśnie zrobione zdjęcie - były na nim trzy twarze. Nic więcej się nie zmieściło. 
Trwałam przez chwilę w świętym oburzeniu, dopóki nie przypomniałam sobie, że nasza własna córka całkiem niedawno przywiozła z wycieczki szkolnej do Londynu bogatą kolekcję zdjęć. Z wielkim trudem na którymś z nich, gdzieś obok twarzy jej kolegów robiących głupie miny, dało się dostrzec Big Bena. No i nie pamiętał wół, jak cielęciem był. Moje najlepsze wspomnienia ze szkolnych wycieczek do Krakowa czy Warszawy (wtedy do Londynu się nie jeździło) raczej również nie dotyczyły Zamku Królewskiego albo Wawelu. 
Porzuciłam więc te niewygodne rozważania i, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na morze,
wyruszyłam za moim mężem na następny punkt widokowy w pobliżu, czyli ponad 100-metrowy klif. Jest to najdalej na południe wysunięty punkt Islandii i zbudowano tu, ponad sto lat temu, latarnię morską:

Podeszliśmy do krawędzi klifu, żeby zobaczyć taki widok:
Wracaliśmy do samochodu, nasyceni widokami i owiani morskim wiatrem. Myśleliśmy, że nic już nas tego wieczoru nie zaskoczy. A jednak. 
Zwróceni w stronę lądu zobaczyliśmy coś, co mogłoby spokojnie stanowić scenografię do "Władcy Pierścieni". Szczyty wulkanów we mgle. Siedziba władcy Mordoru. 


I w takim mrocznym nastroju zakończylismy kolejny długi dzień na Islandii.

Brak komentarzy: