wtorek, 1 marca 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 18: Vik - wściekłe mewy, wciąż pada, a my w basenie.

Najedzeni najdroższymi frytkami świata wracamy na nocleg do Vik. Po raz drugi. A po drodze wspominamy wczorajsze popołudnie, które spędziliśmy w tym samym miasteczku, zaliczając kilka lokalnych atrakcji oraz nie zaliczając jednej z nich - ornitologicznej i całkiem nieatrakcyjnej ( w każdym razie dla mnie).

Kiedy opuszczaliśmy wczoraj pole namiotowe pod wodospadem Skogafoss i jechaliśmy do Vik, lało konsekwentnie i bez chwili przerwy. Obejrzeliśmy z okien samochodu miejscowe pole namiotowe, tonące w strugach deszczu i tchórzliwie postanowiliśmy poszukać miejsca pod dachem. 
Poszukiwania rozpoczęliśmy od wizyty w centrum informacji turystycznej, skąd wyszliśmy zaopatrzeni w mapki i radę, jak dojechać do guesthouse'u, w którym (może) będą miejsca. Z naciskiem na może, ponieważ na pomysł przenocowania w suchym łóżku wpadło znacznie więcej osób. 
Mieliśmy jednak szczęście i w małym pensjonaciku był wolny pokój, ze wspólną łazienką na korytarzu i małą kuchenką w piwnicy. Miły Hiszpan na wakacjach, chwilowo pełniący rolę gospodarza, zażądał takiej ceny za nocleg, jakby to był co najmniej apartament w Ritzu. Rzut oka za okno wystarczył jednak, żebyśmy pokornie wyciągnęli całą posiadaną chwilowo gotówkę. Nawiasem mówiąc, opinia, że na Islandii absolutnie wszędzie można płacić karta jest lekko przesadzona. 
Pozostawiliśmy bagaże na miejscu i postanowiliśmy, na przekór pogodzie, zobaczyć coś jeszcze w Vik. Zwłaszcza, że miejscowość ta słynie z pięknych czarnych plaż czy klifów, z których można obserwować maskonury.
Widoki (darmowe dla odmiany) zrekompensowały nam w pełni cenę noclegu.


 Plaża była naprawdę ogromna, zwłaszcza w zestawieniu z zamykającym ja klifem, a piasek naprawdę czarny.
 Ową czerń piasku widac było zwłaszcza w zestawieniu z soczystą zielenią roślin rosnących w regularnych kępach.

Długa sesja zdjęciowa dobiegła końca i postanowiliśmy wracać, zwłaszcza, że mieliśmy ochotę odwiedzić jeszcze mały lokalny basen. Pozostał nam jeszcze tylko rzut oka na miejscowy kościółek, odcinający się bielą i czerwienią na tle majestatycznych wzgórz.

Po wyjściu z plaży mój mąż, nieco spięty podczas robienia zdjęć, rozluźnił się zauważalnie. Myślałam, że wynikało to z artystycznego przejęcia się "okolicznościami przyrody", ale nie. Okazało się, że miejscowa plaża słynęła z mew, których ulubioną rozrywką jest atakowanie turystów. Mój mąż rozważał oczywiście, czy mnie o tym uprzedzić przed przyjściem na sesję fotograficzną, ale chęć zrobienia zdjęć przeważyła. Przez chwilę zastanawiałam się, czy wybaczyć mu takie igranie ze zdrowiem i życiem małżonki, ale uznałam rozsądnie, że do końca podróży zostało sporo dni, więc zdążę się jeszcze o coś obrazić.
Na jego usprawiedliwienie powiem, że wręczył mi mapkę Vik i kilkakrotnie nalegał na jej dokładne, ale to bardzo dokładne obejrzenie:

No cóż, gdybym to zrobiła, to dostrzegłabym rysuneczek pokazujący ludzi uciekających przed mewami.
I tak to uratowawszy nasze małżeństwo przed kryzysem, mogłam się pokojowo udać na basen.
Tym chetniej, że w naszym hoteliku łazienka była wspólna dla całego piętra. 
Przed wyjazdem wzięliśmy kilka lekcji ... . Nie, nie pływania, tylko islandzkiego savoir vivre ("Basenowa etykieta").
Basen był kameralny i bardzo lokalny. Żadnych wypasionych szafek z elektronicznymi zamkami, większość klientów to byli mieszkańcy Vik, sądząc z ich przyjacielskiego zachowania. Trochę przyjezdnych młodych ludzi i my. Prysznice co prawda z podziałem na męski i damski, ale już wewnątrz pełna otwartość i brak jakiegokolwiek skrępowania. Naprawdę należało rozebrać się do naga i naprawdę dokładnie umyć, co mogłoby być prawdziwym wyzwaniem dla niektórych bywalców polskich basenów. Łopatologiczna instrukcja dla opornych (czyli brudasów po prostu) wisi na ścianie. Cieżko nie zrozumieć.
Ale za to można udać się potem do jednego z kilku basenów o różnej temperaturze wody i dodatkowo dokładnie wymoczyć. A kontrast pomiędzy gorącą kąpielą, a lodowatymi podmuchami wiatru nad taflą wody jest niesłychanie orzeźwiający. No, może nie dla zatok, ale te moje, inhalowane siarkowodorem w dolinie Landmannalaugar, jakoś wytrzymały.

Brak komentarzy: