poniedziałek, 21 marca 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 21: Jökulsárlón i lodowe "cielaki".

Jökulsárlón. Lodowcowa laguna. Miejsce, które urzekło nas na Islandii najbardziej. Jest to przepiękne jezioro powstałe w wyniku topnienia lodowca Vatnajökull. I nie różniłoby się może od setek podobnych, gdyby nie odrywające się od lodowca bloki lodowe, dryfujące w kierunku oceanu.
Nic nie przygotowało mnie na ten widok. Przed wyjazdem mój mąż regularnie oglądał lagunę przez kamerę internetową: (transmisja live z Lodowej Laguny), a ja uprzejmie kiwałam głową, bo widok na ekranie był, ogólnie rzecz biorąc, niezbyt imponujący. Ot, zatoka, a w tle góry zasypane śniegiem. Miły widoczek, ale żeby zaraz oszaleć z zachwytu? 
Dodatkowo krajobraz obserwowany z samochodu wzdłuż drogi nr 1, którą jechaliśmy z Vik, wydawał nam się tak niezwykły, że trudno było wyobrazić sobie coś jeszcze bardziej malowniczego. Pola łubinów i lawy porośniętej mchami i porostami, czy wreszcie lodowce widoczne z daleka w pełnym słońcu, zapierały dech w piersiach. 
I nagle dojechaliśmy do mostu nad rzeką wpływającą do oceanu i okazało się, że największe zachwyty są dopiero przed nami.

Na nabrzeżu kłębiły się prawdziwe tłumy turystów. Z trudem znaleźliśmy miejsce do zaparkowania.
A zaparkować było trzeba, ponieważ oprócz robienia zdjęć z brzegu, można było udać się na wycieczkę po lagunie: łodzią motorową 
 
albo ... amfibią. 

I w tym momencie doszło do pierwszego podczas pobytu na wyspie małżeńskiego kryzysu (i na szczęście ostatniego). Mój mąż zamarzył o tej łodzi motorowej i wietrze, który w szalonym pędzie po lagunie będzie rozwiewał mu włosy. Niestety, zamiast tego żona rozwiała jego marzenia. 
 Łódź, w zestawieniu z lodowymi górami, była maleńka, ale prędkość rozwijała jednak znaczną. Pasażerowie w specjalnych kombinezonach musieli trzymać się mocno, żeby nie wypaść, a w każdym razie tak to właśnie wyglądało dla postronnych. Odmówiłam więc udziału w tej zwariowanej imprezie i wybrałam stateczną amfibię, ale oczywiście pozostawiłam mu wolny wybór.
 Małżeńska lojalność jednak zwyciężyła i mąż postanowił dołączyć do mnie, choć jego męska duma ucierpiała nieco. Humor mu się jednak poprawił, gdy przekonałam go, że z amfibii zrobi wspaniałe zdjęcia, bo pokład jest stabilny. A to nie byłoby chyba możliwe na mknącej znacznie szybciej i niestabilnej łodzi motorowej. Nie bez znaczenia był też fakt, że bilety na amfibię były chyba ze trzy razy tańsze. 
Czas oczekiwania na rejs okazał się bardzo długi. Amfibii było kilka i wypływały co najmniej trzy razy na godzinę, ale przed nami czekało kilkanaście francuskich i japońskich wycieczek. Postanowiliśmy więc rozgrzać się zupką przygotowaną na kuchence przy samochodzie, a potem sfotografować lodowe "cielaki". Albowiem lodowce się "cielą".
Odrywające się kawały lodu płyną w stronę oceanu.











Zatoka rzeczywiscie wygląda trochę jak pole, po którym biegaja cielaki.




A pomiędzy nimi uwijają się pasterze na łódkach.

Nie byliśmy pewni, jaką rolę dokładnie pełnią Ci panowie, ale pływali cały czas na łodziach, od czasu do czasu rozpychając bosakami bloki lodu. Może to były tylko popisy, a może rzeczywiście starali się rozbić ewentualne zatory lodowe.



Nad blokami lodu kłębiły się ptaki, nurkując  od czasu do czasu w poszukiwaniu ryb. A z wody wystawiała głowę mała foczka i zabawiała spacerujacych po brzegu.



 Z brzegu widać było, jak wielkie są te lodowcowe odłamki. Mieliśmy nadzieję za chwilę zobaczyć je z bliska.

Brak komentarzy: