niedziela, 3 lipca 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 28: Mývatn, Godafoss i SPA pod chmurką.

Zmęczeni zbyt bliskim kontaktem z wrotami piekieł, udaliśmy się na pole namiotowe w pobliskim, liczącym około 300 mieszkańców, miasteczku Reykjahlíð nad jeziorem Mývatn, którego nazwa oznacza dosłownie "jezioro muszek". Jest to wyjątkowe miejsce ze względu na mnogość ptaków, których pożywienie stanowią zapewne owe dokuczliwe muszki.

Pole było zatłoczone - najwięcej wolnego miejsca pod namiot znaleźliśmy przy samym brzegu. 
Niewykluczone, że to zła sława muszek sprawiła, że większość turystów wolała trzymać się z dala od wody. My postanowiliśmy jednak zryzykować. Tym bardziej, że tuż przy brzegu mieliśmy za towarzystwo stadko uroczych małych kaczek, które wydawały się zupełnie nie przejmować tłumami obozujących wokół turystów:
Muszek jakoś specjalnie wiele nie było. Nawet gdyby jakieś się jednak znalazły, to widok na jezioro, który mieliśmy okazję podziwiać przed pójściem spać, wynagrodziłby nam wszystko:
Zerwaliśmy się rano dość wcześnie i postanowiliśmy kąpiel wziąć nie we wspólnej i obleganej łaźni na polu namiotowym, a w naturalnych basenach, powstałych w wyniku wydobycia z dna jeziora ziemi okrzemkowej. 
Lokalna "Blue Lagoon" wcale nie jest gorsza niż ta na południu wyspy, ale mniej zatłoczona i z pewnościa tańsza. Byliśmy pierwszymi gości w Myvatn nature baths i z zachwytem moczyliśmy się długo w gorących basenach, podziwiając widoki wokół i zachwycając się miękkością naszej skóry i włosów po kontakcie z okrzemkową wodą.
Wizyta w SPA pod chmurką, a dokładniej pod całkiem sporą warstwą chmur, z których padał lodowaty deszcz, trwała 3 godziny. Wypłoszyła nas dopiero liczna wycieczka angielskich "ladies", wchodzących z obawą do ciepłej wody w obowiązkowych foliowych czepkach kąpielowych z hotelowych łazienek.
Jak nowo narodzeni i rozgrzani świetną kawą oraz okrzemkową kapielą, udaliśmy się w drogę do stolicy. 
Pierwszy przystanek, po mniej więcej 40 kilometrach, był jednocześnie spotkaniem z historią wyspy. Zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Godafoss. Po przyjęciu chrześcijaństwa wrzucono tu posągi pogańskich bóstw i stąd wzięła się nazwa kaskady - "wodospad bogów". 
Jacyś bogowie z pewnością maczali palce w stworzeniu tego niezwykłego miejsca. Podeszliśmy bliżej. Widok z dołu robił wrażenie:
Ale ten ze wzniesienia nad wodospadem przebijał wszystko:
Temperatura spadała wraz z deszczem, a ciepło z laguny pozostało już tylko wspomnieniem.
Poddałam się pierwsza i wróciłam do samochodu, pozostawiając mojego męża, fotografującego z zapałem różne fragmenty imponującej kaskady. Nie był jedyny - wraz z nim na brzegu pozostału wielu takich, którym ani deszcz, ani coraz silniejszy wiatr nie przeszkadał.
A wiatr naprawdę zaczynał wiać. Po raz pierwszy na serio podczas naszego pobytu. Islandia ukazywała inne oblicze.

Brak komentarzy: