środa, 6 lipca 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 31: Żegnamy Islandię - z fasonem.

Mamy jeszcze 2 godziny, więc wyruszamy na ostatnią wycieczkę, na pola geotermalne w pobliżu Reykjaviku. Najwyraźniej siarkowe wyziewy mają moc uzależniającą i musimy jeszcze raz spróbować.

Przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów i znów znajdujemy się u bram (a raczej bramek) piekła.

Ostrożnie chodzimy po wąskich ścieżkach i chłoniemy znajome widoki, mając w pamięci, że to pożegnanie z Islandią:

A potem następuje brutalne przebudzenie. 
Nasz samochód nie zapala, a po próbie przymuszenia go do tego, zaczyna błyskać wszystkimi światełkami. Nostalgiczno-romantyczne nastroje diabli biorą - do lotniska mamy kawał drogi, wylot niedługo i raczej nie powinnismy się na tym odludziu spodziewać ekipy z lawetą. 
Próbując opanować panikę, studiujemy instrukcję, żeby zidentyfikować przyczynę wściekłego migotania lampek. I jest - mamy uszkodzoną oponę. Tkwi w niej jakiś gwóźdź. Na szczęście w taki sposób, że powietrze nie ucieka. Męska decyzja - jedziemy powoli do wypożyczalni samochodów, bo jest bliżej niż lotnisko. 
Nie możemy jechać za wolno, bo powietrze ucieknie. Za szybko też nie, bo droga jest wąska, kręta i wiedzie wzdłuż baaardzo stromej ściany. Pęknięcie opony na takim zakręcie oznacza, że drugi raz nie odwiedzimy Islandii na pewno. Choć z drugiej strony - byłby to w zasadzie wieczny, choć raczej monotonny pobyt.
Mój mąż po drodze dostrzega suszarnię sztokfisza i pyta, czy nie zatrzymać się choć na chwilę na zdjęcia. Jedno spojrzenie na mnie, odmawiającą wszystkie znane modlitwy błagalne, wystarcza mu, żeby jechać dalej.
Docieramy w końcu do wypożyczalni, która wydaje mi się najpiękniejszym miejscem na ziemi. Po załatwieniu formalności, zostajemy podrzuceni na lotnisko przez właścicieli wypożyczalni. W samochodzie mamy czas, żeby porozmawiać z nimi o Walterze Mitty. 
Na lotnisku udaje nam się jeszcze zakupić "jaja puffinów" i rybne chipsy, a potem do domu.

Cóż. To koniec. Przeżyliśmy nasz najlepsze jak dotąd wakacje, przejechaliśmy 2000 kilometrów, zjedliśmy trzy (mój mąż mówi, że chyba cztery) słoiki korniszonów, marzliśmy w nocy w namiocie, mokliśmy pod wodospadami i inhalowaliśmy się siarką.
Ale było więcej niż warto. 
Źródło: Google Maps

Brak komentarzy: