niedziela, 18 września 2016

Islandia 2016. Dzień piąty, 15 lipca.

Kolejny poranek na Islandii zastał nas niewyspanych, wymiętych niczym zwinięta w kulkę kartka papieru i miotających niewybredne określenia na Bogu ducha winny samochód, który wybraliśmy jako miejsce na nocleg.
Znajdowaliśmy się właśnie w jednym z najpiękniejszych miejsc na Islandii - w parku narodowym Skaftafell (patrz także: Islandia 2015), ale zajęło nam chwilę, zanim zaczęliśmy to doceniać. Na szczęście przestało padać i mogliśmy normalnie rozbić namioty, bo planowaliśmy tu spędzić także kolejną noc. 
Śniadanie już całkiem poprawiło nam humory i po chwili byliśmy gotowi wyruszać do Lodowej Laguny. Pogoda była całkiem całkiem. Prognozy wywieszone na tablicy przy Centrum Informacyjnym wydawały się nam nadmiernie pesymistyczne.
Po chwili jechaliśmy już do Lodowej Laguny. A kilkanaście kilometrów dalej wyprawa się skończyła. 
Powiedzenie, że jeśli nie jesteś zadowolony z pogody na Islandii, to poczekaj 10 minut po raz kolejny okazało się prawdziwe. Ulewa, porywisty wiatr i mgła uniemożliwiłyby jazdę po równej, prostej drodze pod Wrocławiem, a cóż dopiero mówić o krętej, wąskiej, nierzadko wiodącej wzdłuż przepaści islandzkiej "jedynce". Zawróciliśmy z bólem serca, bo wszyscy czekali na przejażdżkę po Lodowej Lagunie.
Na pocieszenie zatrzymaliśmy się kilka kilometrów dalej przy drodze na małą sesję fotograficzną. Tam ani nie wiało, ani nie padało, a słońce wydobywało piękno lodowych jęzorów.

Z daleka widzieliśmy szczególnie potężne lodowe pole. Poprzedniego wieczoru wydawało się zupełnie granatowe i sprzeczaliśmy się przez chwilę, czy to na pewno lodowiec, czy po prostu łagodne zbocze góry Teraz wszystko było już jasne.
Dotarliśmy do pola namiotowego i zostawiliśmy tam samochód. Zdecydowaliśmy się na spacer do wodospadu Svartifoss. Póki co nie padało, a nawet od czasu do czasu świeciło słońce. Uznaliśmy, że istnieje wprawdzie niewielkie ryzyko, że będziemy musieli zawrócić, ale droga jest szeroka, wygodna, przygotowana pod niedzielnych turystów, więc najwyżej trochę zmokniemy. A jeśli pogoda się utrzyma, podejdziemy pod lodowiec.
Wodospad okazał się dokładnie tak samo piękny, jak przed rokiem i spędziliśmy pod nim chwilę, odpoczywając. Było wyjątkowo ciepło i parno, więc nawet ta stosunkowo łatwa trasa troche dała nam, ubranym w kurtki i bluzy, w kość.
Wypoczęci, wróciliśmy na wzniesienie, z którego najlepiej widać było wodospad. Należało teraz podjąć decyzję o dalszej drodze. Nadal było dość pogodnie, więc przeważyła opcja wędrówki do lodowca. Przekonałam nasze dziewczyny, że to niedaleko. Może kilometr, ale nie więcej. Dosłownie parę kroków. Nauczone doświadczeniem, patrzyły na mnie dość sceptycznie, ale nie protestowały.
Po dwóch kilometrach spaceru po ścieżce wijącej się nieubłaganie pod górę, miały mord w oczach. Po kolejnym kilometrze, zastanawiały się nad ewentualnym pozwem do Sądu Rodzinnego.
Na szczęście dla mnie, w końcu dotarliśmy do krawędzi zbocza. Widoki na chwilę powstrzymały plany zamordowania rodzicielki.


Widok powierzchni lodowca, pociętej szczelinami, był tym, który szczególnie mocno zapisał mi się w pamięci po poprzedniej wyprawie.

Moje nikłe zdolności w ocenie odległości zostały mi wobec tego wybaczone... aż do chwili, kiedy należało się zebrać w drogę powrotną, bo zrywał się coraz mocniejszy wiatr i zaczynało padać. Na szczęście droga wiodła tym razem w dół, wzdłuż krawędzi zbocza.

Po przebyciu mniej więcej jednej czwartej trasy nastąpił kryzys.
Próbowaliśmy zachęcać dziewczyny do dalszego wysiłku, zwracając uwagę na panoramę okolicy i majestatyczne góry przed nami.

Pozwoliło to unikać rzucanych nam spojrzeń pełnych wyrzutu. 
Kryzys na szczęście minął i dotarliśmy do namiotu w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Do czego wydatnie przyczyniła się obietnica, że ostatnią część dnia spędzimy na absolutnym obijaniu się i spacerach wyłącznie po polu namiotowym. Ze szczególnym uwzględnieniem pobliskiego Centrum Informacji Turystycznej, a raczej prowadzonej tam działalności gastronomiczno-handlowej.
I tak się stało, co wspominam całkiem miło, bo wakacje są też od tego, żeby się trochę poobijać.

Tymczasem zaczynało coraz mocniej wiać.
Francuska rodzina z dwójką małych dzieci przeniosła swój wielki namiot bliżej ściany wysokich krzewów. Po chwili namysłu i po kolejnym uderzeniu wiatru, zwinęliśmy jeden z naszych namiotów. Dziewczyny postanowiły spędzić kolejną noc w samochodzie, który opierał się podmuchom wiatru trochę lepiej niż nasze zielone płachetki. Co okazało się szczególnie widoczne po chwili, kiedy próbowaliśmy ułożyć się do snu. Schowani prawie po czubki głów w śpiworach patrzyliśmy, jak elastyczny stelaż namiotu przybliża się wraz z podpinką do naszych oczu. Zaczynała się naprawdę długa noc.

1 komentarz:

Kasia pisze...

Wyglada na to ze na Islandii potrafi wiac podobnie jak na szkockich Hebrydach ;-) Grunt to miec stabilny, "pracujacy" namiot i umiec go dobrze rozbic (wzgledem wiatru) i naciagnac. Chociaz przy niektorych wiatrach i to nie pomoze...