czwartek, 22 września 2016

Islandia 2016. Dzień szósty, 16 lipca.

Zaczynaliśmy się już powoli przyzwyczajać do niespokojnych nocy i ciężkich poranków. Po krótkiej licytacji, kto miał w nocy gorzej - te w samochodzie, czy ci w namiocie - w pełnej zgodzie zjedliśmy śniadanie. Udało się nam nawet napić kawy i herbaty, bo wiatr ustał i płomień małej kuchenki nie gasł tak, jak wczoraj.  Ale w uszach ciągle nam szumiało od nocnego wycia wiatru, który Islandka w pobliskim Centrum Turystycznym określiła pogardliwie jako "średni". Świecące raźno słońce i praktycznie bezchmurne niebo dawały nadzieję na pogodny dzień.
Lodowa Laguna czekała.
Dotarliśmy do niej bez zwyczajowych przeszkód w postaci deszczu, mgły i wiatru. Było wcześnie rano, więc zaparkowaliśmy niemal tuż przy kiosku z biletami na rejs amfibią. Planowałyśmy tym razem czysto damską wyprawę, ponieważ mój mąż wybrał eksplorację ujścia lodowej rzeki do oceanu, znajdującego się po drugiej stronie mostu.


Ustawiłyśmy się w długiej kolejce do trapu, przez który wchodziło się na pokład amfibii. Do naszego rejsu zostało jeszcze prawie pół godziny, więc mogłyśmy obserwować lagunę. Czoło lodowca, od którego odrywały się góry lodowe widoczne było doskonale, mimo zbierających się chmur, przesłaniających słońce.

Podczas rejsu dowiedziałam się od przewodnika (nawiasem mówiąc Hiszpana, który urodził się podobno z awersją do gorącego klimatu i wybrał Islandię - w każdym razie tak odpowiadał na pytania pasażerów łodzi :-), że wczorajsza pogoda spowodowała zawieszenie rejsów przez większą część dnia. Te, które zdążyły się odbyć, były raczej niezbyt atrakcyjne - ot, zwykła przejażdżka amfibią wzdłuż brzegu. W zatoce nie było ani jednego lodowego odłamka z powodu wiatru, który wywiał wszystko do oceanu. Zatem może wczorajsza decyzja o zawróceniu i wycieczce do wodospadu wyszła nam na dobre?
Tym razem lodowych gór było sporo i mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów (przy czym słowo "stosunkowo" jest bardzo na miejscu, co widać na zdjęciu), robiły niezwykłe wrażenie.




Chmary różnorodnego ptactwa obsiadły krę i obserwowały tłoczących się na brzegu ludzi.



Rejs amfibią zrobił na naszych dziewczynach kolosalne wrażenie. Dla mnie była to już druga taka wyprawa, ale i tym razem patrzyłam z zachwytem na przesuwające się w pobliżu lodowe kolosy, wspominając zeszłoroczne widoki (patrz: Islandia 2015, cz.21Islandia 2015, cz.22Islandia 2015, cz.23)
Pół godziny minęło błyskawicznie i po chwili już wracałyśmy do auta, żeby ogrzać się przed przejściem na drugą stronę mostu. Po chwili dołączył do nas mój mąż, a bijący od niego blask rozświetlał poranek, nieco pochmurny teraz niestety, bo słońce ukryło się znowu za chmurami.
Podjechaliśmy na drugą stronę mostu samochodem i tam odkryłyśmy tajemnicę tego blasku.
Przywitał nas widok, na który nie byłyśmy przygotowane.



Na smoliscie czarnej plaży leżały odłamki lodowych brył i wyglądały tak, jakby jakiś niedbały jubiler rozsypał górskie kryształy na aksamitnym suknie.




Siła oceanu rozbijała wielkie lodowe bloki na mniejsze odłamki.






Niektóre z nich przyjmowały niezwykłe kształty i przypominały lodowe rzeźby z dawnych wystawnych przyjęć na królewskich dworach.




Biała piana wyrzucana przez fale na czarny piach, tworzyła dodatkowy kontrast.




Długo zwlekaliśmy z opuszczeniem tego miejsca, mimo przenikliwego chłodu i wiatru. Czas naglił jednak, więc z obrazem Kryształowej Plaży pod powiekami wyruszyliśmy w dalszą drogę.



Dziś mieliśmy do przejechania jeden z najdłuższych odcinków naszej wakacyjnej trasy - przez fiordy wschodnie, przełęcz Oxy aż do jeziora Mývatn.
Islandia postanowiła wynagrodzić nam opuszczenie Lodowej Laguny i chmury odsłoniły słońce. Droga wzdłuż wybrzeża i fiordów co chwila dostarczała nowych obrazków niezwykłej urody. Skwapliwie więc zatrzymywaliśmy się w punktach widokowych i chłonęliśmy piękno tej wyspy, wydobyte  i podkreślone jeszcze przez intensywnie teraz świecące słońce.

Dwa miejsca wryły nam się w pamięć szczególnie.
Pierwsze było całkowitym zaskoczeniem. Jechaliśmy sobie radośnie, podśpiewując piosenki z "Waltera Mitty" i nagle, w zupełnie bezludnym miejscu, wśród skał, dostrzegliśmy stojące niedaleko drogi czerwone kuchenne krzesło. Trochę większe niż normalnie używane w domach. Stało sobie na pagórku, mocno przykręcone w taki sposób, żeby siedzący na nim osobnik mógł swobodnie obserwować cudowną panoramę gór przed nim, owiewany morską bryzą (przy założeniu, że  go nie zwieje taki "średni" wiatr, jakiego mieliśmy szczęście doznać wczoraj).
Nas na szczęście nie zwiało i każdy miał okazję posiedzieć chwilę i ponapawać się przygrzewającym słońcem i przyrodą.



A jakiś czas później znów zmienił się krajobraz - na mniej sielankowy, ale równie piękny. I zobaczyliśmy brzeg oceanu, a nie spokojne wody fiordu. Widok był porywający, a wiatr zdecydowanie nie średni. Warto jednak było wyjść z samochodu i zobaczyć to z bliska.




Z każdym następnym kilometrem zbliżaliśmy się jednak do punktu, w którym należało podjąć decyzję. Jedziemy dalej wzdłuż fiordów trasą zeszłoroczną, czy skracamy sobie dystans i czas, wybierając skrót przez przełęcz Oxi. W zeszłym roku naczytałam się przewodników, w których wspominano jak trudna i wymagająca jest ta droga i spacyfikowałam mojego wyrywnego męża. Teraz miałam przeciwko sobie koalicję i ... przegrałam. 
Na szczęście.
Opowieści o trudności trasy miały zdecydowanie więcej niż ziarno prawdy, ale nie było to też jakieś szczególne wyzwanie dla przyzwoitego samochodu i niezłego kierowcy. Natomiast widoki zapierały dech w piersiach. I to praktycznie od samego początku do końca.
Z okien samochodu dostrzegliśmy wodospad.

Jeszcze piękniejszy był z bliska. 

Zupełnie pogodziłam się z losem i moją żądną emocji rodziną w następnym punkcie widokowym.




Droga przez przełęcz, oprócz dostarczania wrażeń, rzeczywiście znacznie skracała drogę. W miasteczku Egilsstaðir, znanym z poprzedniego pobytu (patrz: Islandia 2015 ) byliśmy wcześniej, niż zakładał nasz plan. Mogliśmy więc zrobić małą przerwę techniczną przy stacji benzynowej i supermarkecie, przed kolejnym długim odcinkiem drogi.
A potem znów czekały nas nowe doznania, co chwilę zmieniające się krajobrazy i kolory.





Sama droga też była fascynująca. Zresztą drogi na Islandii to osobny temat i na pewno trzeba im będzie kiedyś poświęcić odrębną opowieść.


Zachodzące słońce przebarwiało, ciągnące się w nieskończoność, przestrzenie na różne kolory. Wydobywało akcenty i czasem mroczną atmosferę tych terenów.




A potem droga znowu zmieniła klimat i barwę ( na szczęście nie jakość).



Pojawiły się nawet długo wyczekiwane łubiny, których na południu było mniej niż w zeszłym roku, a tu można je było znaleźć w wielkiej obfitości. Dziewczyny skorzystały z przystanku i zrobiły sesję fotograficzną sobie i trochę łubinom.



Byliśmy już coraz bliżej okolicy, do której zmierzaliśmy przez cały dzień. Zatrzymaliśmy się na parkingu i jednocześnie platformie widokowej, z której łatwo było dostrzec niezwykłą panoramę okolic miasteczka Reykjahlid, jeziora Mývatn i elektrowni geotermalnej. A także mroczny, jakby usypany z czarnego piasku, ogromny krater. Nie zwróciliśmy na niego tego wieczoru zbytniej uwagi, nie wiedząc, że to jeden z celów naszej jutrzejszej wyprawy.



Staliśmy na szczycie wzniesienia, otoczonego przez pola geotermalne. Ono samo też barwą i temperaturą odróżniało się od przeciętnej góry. Podziwialiśmy je w promieniach zachodzącego bardzo powoli słońca.



To była naprawdę długa droga i intensywna podróż.
Przejechaliśmy kilkaset kilometrów i należał się nam wypoczynek.
Szybko odnaleźliśmy pole namiotowe, znane z zeszłego roku, rozbiliśmy namioty i po szybkiej kolacji i długim oczekiwaniu w kolejce do prysznica poszliśmy spać.

Brak komentarzy: