niedziela, 11 września 2016

Islandia 2016. Dzień czwarty, 14 lipca.

Budzimy się jak zwykle wcześnie rano. Szum pobliskiego wodospadu, a właściwie raczej huk spadającej wody jest gdzieś w tle i zupełnie nam nie przeszkadza, natomiast inspiruje do udania się pod prysznic. Przydają się zapobiegliwie zbierane monety stukoronowe, które uruchamiają kran z ciepłą wodą. Pięciominutowa przyjemność kosztuje 300 ISK i udaje nam się jej zaznać bez konieczności stania w długiej kolejce, która wczoraj nas skutecznie zniechęciła.

Zwijamy namioty, jemy śniadanie i wyruszamy. Pierwszy przystanek jest niedaleko, kilka kilometrów za polem namiotowym przy drodze do Vik. To pierwsza z kilku czarnych plaż, zaplanowanych na dzisiejszy dzień. I jedyna, której nie widzieliśmy rok temu. Jest tak piękna, że w zasadzie wystarczyłaby jako miejsce do obejrzenia sama w sobie, ale ma coś jeszcze, co przyciaga turystów i fotografów z całego świata.

21 listopada 1973 rozbił się tu jeden z czterech samolotów Douglas Dakota, które stacjonowały w bazie US Navy w Kefalviku. Nie wiadomo, co było przyczyną awarii. Prawdopodobnie warunki pogodowe i brak paliwa. Załoga przeżyła, ale wrak pozostał na plaży i stał się atrakcją turystyczną.
Zostawiamy samochód na prowizorycznym parkingu przy "jedynce" obok kilku innych. Podobno kiedyś można było dojechać aż do samej plaży, ale teraz przy wjeździe rozciągnięto gruby metalowy łańcuch, dość jednoznacznie wskazujący, co miejscowi właściciele tego gruntu myślą o zmotoryzowanych turystach. Niemniej droga do wraku jest wyraźnie wytyczona - szeroka i wygodna. Mała tabliczka mówi o 4 kilometrach.  



Raźnie wyruszamy, przezornie nie wdając się w dyskusje z dziećmi na temat dystansu, który nas czeka.
Okazuje się, że informacja na drogowskazie jest precyzyjna i dokładnie po czterech kilometrach znajdujemy cel wycieczki.



Wrak jest rzeczywiście fotogeniczny, ale pewnie za kilka lat woda, wiatr i sól dokonają dzieła zniszczenia i nie zostanie nic, poza kupą przerdzewiałej blachy.

Sesja fotograficzna zbliża się do końca i nieubłaganie będziemy musieli zmierzyć się z tematem powrotu do samochodu. Nasze dziewczyny demonstrują swoje niezadowolenie z długości drogi powrotnej.

I żadne zachwyty nad nieziemskim widokiem, który będziemy mogli podziwiać przez te cztery powrotne kilometry nic nie dają.

Podziwiamy je zatem sami, a dziewczyny demonstracyjnie wybierają drogę dość znacznie oddaloną od wytyczonego szlaku.

Kwestia, czy to naprawdę krótsza droga jest dyskusyjna, ale daje nam okazję, żeby jeszcze raz utrwalić niewiarygodny widok, który rozciąga się przed nami. A cztery kilometry na jego podziwianie, to stanowczo dla nas za mało.

Docieramy w końcu do auta. Składamy solenną obietnicę, że na następne plaże można podjechać samochodem - bez konieczności wędrowania całymi kilometrami i od razu wraca atmosfera wakacyjna. Choć ów poranny spacer zostanie nam jeszcze kilkakrotnie wypomniany podczas tych wakacji - jako przykład wyrafinowanej rodzicielskiej tortury, stosowanej wobec niczego nie spodziewających się dzieci. Tak na wszelki wypadek, aby nie przyszło nam do głowy jego powtarzanie.
Na razie jednak nie mamy takich planów. Do następnych plaż istotnie da się podjechać samochodem. I zaliczamy je kolejno.
Najpierw tą, która szczególnie wryła się nam w pamięć podczas poprzedniego pobytu (patrz: Islandia 2015 ).



Niestety, zejście bezpośrednio na plażę jest zamknięte, ale za to tuż przy parkingu natykamy się na duże stado maskonurów i jeszcze większe stado fotografujących je turystów. Dołączamy oczywiście, bo to nie lada gratka mieć je w odległości dosłownie 2-3 metrów, wyraźnie znudzone i zachowujące się jak modelki na wybiegu.




Po dokładnym obfotografowaniu maskonurów podjeżdżamy pod pobliską latarnię morską, położoną na najdalej na południe wysuniętym cyplu wyspy.
Dzień jest pochmurny, ale latarnia wygląda jak zwykle magicznie.
Zresztą widoki z klifu również.


W oddali widać też kolejną plażę, do której za chwilę podjedziemy.

Parkujemy na zatłoczonym parkingu i trafiamy na tłumy turystów, znacznie większe niż w zeszłym roku - jest środek dnia, a wtedy byliśmy wczesnym rankiem.
Wykonujemy kilka obowiązkowych ujęć, bo, było nie było, jesteśmy tu dopiero po raz drugi w życiu i jest nieco za wcześnie na udawanie zblazowanych turystów, których nic nie zdziwi ani nie zachwyci.




Nagle naszą uwagę przyciąga mała grupka Azjatów, dźwigających statywy i aparaty, co nie byłoby może jakimś specjalnie zaskakującym widokiem, gdyby nie para, która im towarzyszy.
Kobieta jest w niezwykłej czerwonej sukni i ma na nogach buty o niebotycznie wysokich obcasach. Wygląda jak modelka z Vogue'a. I tak początkowo o niej myślimy. Dopiero widok stojącego niedaleko mężczyzny w ewidentnie ślubnym stroju sprawia, że nabieramy przekonania, że to raczej fotograficzna sesja ślubna, a nie fotografowanie dla pisma modowego.

Zimno jest na tej plaży przeraźliwie, więc ze współczuciem patrzymy jak młoda kobieta jest ustawiana w coraz to innym miejscu i pozie, a suknia, choć niezwykle piękna, raczej nie daje jej ochrony przed zimnem.
Po powrocie do Polski przeżywamy lekki szok, kiedy okazuje się, że natknęliśmy się na ekipę jednego z najlepszych chińskich fotografów ślubnych (CM Leung), a film z tej sesji stał sie hitem Internetu: Sesja ślubna.
Mały rzut oka na cennik ze strony internetowej przekonuje, że fotografowana para raczej nie spała na polach namiotowych w przerwach między zdjęciami.

Kiedy kończymy wizytę na plaży jest już późne popołudnie, o ile to cokolwiek znaczy o tej porze roku na Islandii. Niemniej nasze żołądki funkcjonują według czasu polskiego i musimy coś z tym zrobić. Zwołujemy zatem naradę rodzinną i planujemy kolejne zadania na ten dzień, przed wyruszeniem na pole namiotowe pod lodowcem.
W Vik chcemy odwiedzić mały miejski basen, który poznaliśmy rok temu. Zaczyna padać, więc znajdujemy jakiś zadaszony punkt w miasteczku, podgrzewamy wodę na chińskie zupki i zaspakajamy wstępnie głód, obiecując sobie później nieco bardziej wyrafinowany posiłek.
Już po wejściu na basen spotyka nas niespodzianka. W recepcji urzęduje przemiła Polka, która opowiada nam potem o swoim pobycie na Islandii, planowanych studiach nad życiem wielorybów i innych doświadczeniach. Sam basen jest malutki, ale zupełnie wystarcza jako miejsce relaksu. Jedyne wątpliwości naszych córek budzi tylko islandzka etykieta basenowa (patrz: Islandia 2015), która nakazuje paradowanie nago pod prysznicem, na szczęście osobnym dla kobiet i mężczyzn.
Wykąpani, zrelaksowani i zaopatrzeni przez naszą nową znajomą w informację, że w Vik pracuje też wielu innych Polaków, udajemy się do niewielkiej restauracji przy Informacji Turystycznej. I rzeczywiście - panie kelnerki odbierają zamówienie po polsku i są przemiłe. Zachęceni przez nie, zamawiamy więc typowo islandzkie hamburgery oraz placek jogurtowy i odpływamy w całkowitą błogość.
W końcu jednak jesteśmy zmuszeni wrócić do rzeczywistości. Robi się coraz później i jeśli chcemy dojechać na pole namiotowe pod Vatnajökull, to czas się zbierać.
Po drodze musimy jeszcze zrobić zakupy na kolejne dni. Opuszczamy więc gościnną knajpkę i wyruszamy w drogę.
Po kilku godzinach wita nas zupełnie inny krajobraz, który będzie nam towarzyszył przez następne dni.
Lodowiec Vatnajökull w całej krasie jednego ze swoich jęzorów.

Docieramy do punktu informacyjnego przy polu namiotowym.
Leje na całego, zrywa się wiatr. To "dopiero" 22.00, ale chmury zasnuły niebo i jest wyjątkowo ciemno i ponuro. Wizja rozkładania namiotów w tym deszczu trochę nas przeraża, więc postanawiamy przespać się w samochodzie, a rano rozstawić namiot.
Rozpoczyna się zdecydowanie najdłuższa noc podczas tych wakacji.

Brak komentarzy: