sobota, 24 września 2016

Islandia 2016. Dzień siódmy, 17 lipca. Przed obiadem.

A jednak ciepłe, pogodne i bezwietrzne noce zdarzają się nawet na Islandii. Do tego stopnia, że zaczęło nam być gorąco w namiotach, a ja posunęłam się do prawdziwie szaleńczego kroku i zdjęłam w nocy skarpetki.

Wyjście z namiotu okazało się samą przyjemnością. Powitało nas niemal greckie słońce i delikatna bryza znad jeziora Myvatn.
Pole namiotowe powoli budziło się ze snu.



Myvatn to oaza ptactwa, sceneria była zatem prawdzie sielankowa i wakacyjna. Żadnych mrocznych krajobrazów i piekielnych wyziewów. Przy śniadaniu towarzyszyły nam mewy, niecierpliwie wyczekujące resztek.



A nieopodal, przy samym brzegu, można było siedzieć i obserwować życie mieszkańców jeziora.




Nie należało jednak zwlekać z wyruszeniem w drogę.
Zaczęliśmy dzień od widzianego wczoraj z daleka, smoliście czarnego, krateru wulkanu Hverfjall (lub Hverfell). Ten liczący sobie 2700-2900 lat krater ma mniej więcej kilometr średnicy i ponad 140 metrów głębokości. 
Zatrzymaliśmy się praktycznie u jego stóp, przy budowanym (chyba) Centrum Turystycznym.



I zaczęliśmy wędrówkę na szczyt.




Gorąco było niemiłosiernie (nigdy nie myślałam, że powiem to na Islandii), ale parliśmy pod górę. Z każdym przebytym metrem otwierały się przed nami kolejne panoramy.


A po dotarciu na górę czekał widok wnętrza krateru z usypaną pośrodku "kupką" czarnego piasku, która wyglądała, jakby jakiś wielki dzieciak wygładził ją łopatką.




Ścieżka wzdłuż krawędzi krateru prowadziła do najwyższego punktu wzniesienia.


Nie wiedzieliśmy na co patrzeć i co w pierwszej kolejności fotografować. Czy jednolicie czarny krater, czy niewiarygodne obrazy wokoło.





Oddaliśmy cesarzowi, co cesarskie i po raz ostatni rzucając okiem do wnętrza Hverfjall,


i na, nawet w takich warunkach rosnące, roślinki,



postanowiliśmy zejść ze wzniesienia.



Nie okazało się to wcale proste, bo ścieżka na dół, wyznaczona zwykłymi sznurkami powieszonymi na metalowych rurkach, okazała sie stromą piaskową zjeżdżalnią. Przebycie jej przypominało brnięcie w piachu po wydmach. Tyle, że ten piach miał ciemno-szary kolor i zostawiał ślady na ubraniu, butach i skórze. I pylił się niemiłosiernie. 


Na szczęście po chwili mieliśmy za sobą to zejście. Zdecydowanie łatwiej było tą trasą schodzić niż wchodzić. Błogosławiliśmy więc fakt wybrania innej drogi na szczyt - znacznie wygodniejszej i z o wiele piękniejszej strony. Ze współczuciem patrzyliśmy na tych, którzy podjęli inną decyzję.
Teraz czekało nas już tylko samo płaskie. Spacer po Dimmuborgir - potężnym polu lawy, powstałym ponad 2000 lat temu. Na terenie o średnicy około 2 km można znaleźć niezwykłe formacje skalne - jaskinie, kolumny, dziwne przejścia i spękania. Wędrowaliśmy całkiem długo, ciągle nie tracąc z oczu majestatycznych kraterów i gór w niedalekiej odległości.



Dotarliśmy aż do niezwykłego łuku, który wszystkim skojarzył się z gigantyczną ramką na zdjęcia i z ochotą obfotografowaliśmy go z zawartością i bez. Poniżej zdjęcie wyjątkowo bez żadnego pozującego tam turysty.


Wróciliśmy tą samą drogą na parking, do naszego auta. Naprawdę zmęczeni po trzygodzinnym i ponad ośmiokilometrowym spacerze.
To nie był jednak jeszcze koniec przedpołudniowych atrakcji. Planowalismy zobaczyć znajdującą się niedaleko jaskinię Grjótagjá z wodą termalną.
Od co najmniej XVIII wieku było to popularne miejsce kąpieli Islandczyków. Niestety, erupcje wulkaniczne z lat 1975-1984 mocno podniosły temperaturę wody - powyżej 50 stopni Celsjusza, co ograniczyło tę możliwość. W ostatnich latach temperatura wody spadła i teraz jest podobno poniżej 46 stopni. Wciąż to chyba jednak niemało.

Jaskinia znajduje się na terenie prywatnej farmy Vogar, a stojąca przed nią tablica wyraźnie przestrzega przed kąpielą i spadającymi odłamkami skalymi. Niemniej, na wielu blogach czytałam relacje z tych, zakazanych podobno, ablucji. Ile w tym prawdy, trudno powiedzieć. W naszym wypadku nikt nawet nie pomyślał o takich bezeceństwach, bo tłumy turystów niemal gęsiego przechodziły przez jaskinię, uważając żeby się nawzajem nie wrzucić do wody i nie rozbić głów o sklepienie. Pozostawała nam więc liczyć tylko na prysznic na polu namiotowym.




Była mniej więcej połowa dnia, liczona względem naszej fizycznej wytrzymałości, a nie od wschodu do zachodu słońca.
Wróciliśmy na pole namiotowe i korzystając z tego, że było naprawdę niewiele osób, poszliśmy się wykąpać. 
A potem uzupełniliśmy zapasy kalorii kolejnym zestawem posiłków z torebki. Ale nawet to nie zdołało zepsuć nam humorów. Krótka regeneracja i byliśmy gotowi na kolejne wyzwania tego dnia.

1 komentarz:

100club pisze...

Jestem od dawna zafascynowana Islandią. Marzę o tym, żeby tam pojechać. Super zdjęcia, czekam na więcej. Pozdrawiam!