niedziela, 28 lutego 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 17: Skogafoss - idziemy dalej, chociaż ciągle leje.

To, czego doświadczyliśmy w miasteczku Vik, zasługuje na odrębną opowieść. Zanim jednak zanurzymy w lokalnym basenie, przejdziemy po czarnej plaży i nie zostaniemy zaatakowani przez krwożercze mewy, dokończmy temat Skogafoss.

Poprzedniego dnia nie udało się nam pospacerować wzdłuż rzeki Skoga. Wiekszość czasu spędziliśmy w samochodzie na parkingu pod wodospadem, w oczekiwaniu na krótkie chwile bez deszczu. Po nocy spędzonej w Vik wiedzieliśmy już, że czekanie nie ma sensu. Deszcz PADAŁ i wielkie litery są tu w pełni uzasadnione. I nie zanosiło się, że przestanie w najbliższym czasie.  
Z drugiej strony nie powinniśmy być zdziwieni. Już wcześniej wyczytaliśmy w przewodniku, że rejon ten znany jest z obfitych deszczów i w plecakach mieliśmy przeciwdeszczowe różności. Tak zaopatrzeni, bez zbędnej zwłoki wdrapaliśmy się na platformę u szczytu wodospadu:
No i było warto. Deszcz nie przesłaniał widoku na wybrzeże:
Ani na drogę przed nami:
Dzień, mimo że deszczowy, był praktycznie bezwietrzny, więc nie było nam zimno w naszych przeciwdeszczowych kurtkach. Pomaszerowaliśmy raźno wzdłuż kanionu rzeki Skoga, a po drodze podziwialiśmy kolejne wodospady. Mniejsze oczywiście niż Skogafoss i bez nazw uwiecznianych w przewodnikach, ale niezwykle malownicze:





Planowaliśmy wstępnie dojść znacznie dalej niż ostatecznie dotarliśmy. Naszym celem było podejście jak najbliżej do lodowej czapy, pokrywającej wulkan o wdzięcznej nazwie Eyjafjallajökul. Ten sam, który w kwietniu 2010 sparaliżował ruch lotniczy w Europie.

Nie udało się niestety i musieliśmy zadowolić się widokiem z daleka. Po dwóch godzinach pogoda pogorszyła się znacznie i musieliśmy wracać. Nawiasem mówiąc, w pobliżu głównego wodospadu znów zobaczyliśmy kamienne stożki ułożone przez turystów na pamiątkę:



Górski spacer, choć krótki był wspaniały. Tak samo, jak wodospad, z którym się żegnaliśmy:


Kiedy doszliśmy do auta, byliśmy już porządnie głodni. Przy wyjeździe z parkingu zobaczyliśmy małą uroczą budkę z napisem "Local fish & chips":

Co może być skomplikowanego w "fish and chips"? Cóż, chyba jednak coś może, bo ostateczna cena dwóch niewielkich porcji zwykłej smażonej ryby z frytkami była porównywalna z kosztem trzydaniowego obiadu w dobrej restauracji na wrocławskim Rynku. Taka niespodziewana lekcja szybkiego przeliczania islandzkich koron na złotówki :-). Na moje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nie tylko lało, ale i wiało, więc nabazgrany ręcznie i zawilgocony cennik był praktycznie nieczytelny.
Po tym doświadczeniu postanowiliśmy wrócić do samodzielnie wykonywanych kanapeczek przegryzanych (islandzkim w końcu!) ogóreczkiem.

Brak komentarzy: