sobota, 27 sierpnia 2016

Islandia 2016. Dzień drugi, 12 lipca.

Po wczorajszych przeżyciach spaliśmy twardo, nie zważając na jasność za oknami. Niestety, pracowa  rutyna dała znać o sobie i obudziłam się pierwsza o bardzo mało wakacyjnej godzinie. Postanowiłam więc przepakować plecaki tak, żeby dało się stosunkowo łatwo korzystać z nich na polach namiotowych. A potem zrzuciłam z łóżek zaspane towarzystwo.
Po śniadaniu opuściliśmy mieszkanie Hjortura, ale nie całkiem samego Hjortura. Natknęliśmy się bowiem na niego w pobliskiej piekarni, w której uzupełnialiśmy zapasy pieczywa przed wyruszeniem do Landmannalaugar. Mieliśmy po raz pierwszy okazję porozmawiać z nim nieco dłuższą chwilę i o takiej porze, żeby obydwie strony nie ziewały przeraźliwie.
Czekało nas jeszcze poszukiwanie butli gazowej z odpowiednim gwintem, którą zdobyliśmy w końcu na stacji benzynowej w Selfoss - ostatniej wiekszej miejscowości przy drodze krajowej nr 1, przed udaniem się w interior. 
Tym razem plan mojego męża zakładał wybranie innej drogi do Landmannalaugar niż przed rokiem ("26" zamiast "32"). Moje wątpliwości zbył krótko mówiąc, że na pewno teraz będą ładniejsze widoki.

No i były. Choć, szczerze mówiąc, gdybym miała wybierać raz jeszcze, pewnie trzymałabym się starej drogi. Znacznie bardziej oddalonej od głównej atrakcji tej części podróży - wulkanu Hekla.
Zasadniczo Hekla wybucha mniej więcej co dziesięć lat, ale obecny okres spokoju trwa już kilkanaście. Erupcja spodziewana jest właściwie w każdej chwili i nie ma dobrych narzędzi, żeby przewidzieć ją z wyprzedzeniem. Malowniczo opisał sytuację jeden ze spotkanych przez nas tubylców, mówiąc, że jak Hekla już w końcu wybuchnie, to będzie prawdziwy "big buuum".
I właśnie nasza droga wiodła praktycznie u stóp wulkanu, majestatycznej i wyglądającej na uśpioną, góry.
Spokój to był jednak chyba pozorny, bo oglądając telewizję u Hjortura, usłyszelismy komunikat dla turystów, dotyczący tego wulkanu. Jasno powiedziano, że w przypadku wybuchu ma się mniej więcej godzinę na ucieczkę. O ile oczywiście człowiek znajduje się w rozsądnej odległości. Nie wiem, czy my byliśmy w takiej odległości, ale zdecydowanie poczuliśmy się nieswojo.
Niepokój pogłębiał jeszcze stan potencjalnej drogi ucieczki. Okolica była owszem piękna, ale droga w części szutrowa:

A w większej jeszcze części - po prostu w budowie i nie dało się jechać szybciej niż 10 km\h. Szczęśliwie nic nie wybuchło, ale gdyby tak się zdarzyło, to ta godzina na ucieczkę mogłaby być najdłuższą (i potencjalnie ostatnią) godziną w naszym życiu. 
Minęliśmy w końcu Heklę i emocje nieco opadły - zaczęliśmy dostrzegać, że życie w okolicy toczy się jednak bez większych problemów. Co jakiś czas mijaliśmy zabudowania farm, maszyny i robotników budujących drogę, a nawet stada koni, galopujących wzdłuż płynącej nieopodal rzeki. 

Ani ludzie, ani zwierzęta nie wykazywali jakichś specjalnych oznak niepokoju.
No i te widoki były rzeczywiście cudowne.

Niemniej, skrzyżowanie z drogą asfaltową powitaliśmy z radością i ulgą.
Wspaniałomyślnie wybaczyłyśmy jedynemu mężczyźnie w samochodzie wybór trasy, zaznaczając jednak, że droga powrotna nie musi obwitować w równie piękne widoki, jak przed chwilą.

Prawdziwe emocje i zachwyty były jednak dopiero przed nami.
Pierwsza odsłona czekała nas tuż za skrzyżowaniem. Byle jak zaparkowawszy na poboczu z racji raczej niewielkiego ruchu,
rzuciliśmy się fotografować jedną z najpiękniejszych dróg, jaką widzieliśmy w życiu.


A za chwilę przejechały obok dwa samochody, które niemiłosiernie nas obtrąbiły za bezmyślne zaparkowanie. Trzeba doprawdy mieć szczęście, żeby na drodze, po której jeździ coś raz na dwadzieścia minut, spotkać równocześnie aż dwóch kierowców, postanawiających się wyminąć akurat przy trzecim, stojącym na poboczu.
Pojechaliśmy dalej, rozmyślając o meandrach statystyki.

Następny przystanek był u wlotu szutrowej drogi na Landmannalaugar, przy elektrowni wodnej. Rok temu też się tu zatrzymaliśmy, ale pogoda była okropna, więc nie doceniliśmy w pełni fantastycznego zjawiska. W tym miejscu mieszają się wody jeziora i rzeki. Jedne krystalicznie czyste, a drugie niosące w sobie pył czy może piach. Szczególnie dobrze widać to właśnie ze skarpy w pobliżu drogi.

Napatrzyliśmy sie do woli i nie było już żadnego powodu, żeby zwlekać z udaniem się w drogę, którą z zeszłego roku pamiętałam jako prawdziwy koszmar - kamienistą, niebezpieczną i zdecydowanie w niektórych miejscach wymagającą napędu na cztery koła.
Nasze auto radziło sobie nieźle. I znów jak przed rokiem wyprzedzali nas inni kierowcy, ale wcale im nie zadrościłam. Omijały ich naprawdę niesamowite doznania. Zupełnie nie rozumiałam, po co tak pędzą, ignorując piękno czarnej pustyni wokół.




Nasze dziewczyny były zachwycone. Nie przeszkadzało im nawet żółwie tempo i trzęsienie się auta na wybojach. 
Zbliżaliśmy się powoli do naszego wulkanicznego jeziora, na które trafiliśmy przypadkiem w zeszłym roku (Islandia 2015).
Kazaliśmy dziewczynom zamknąć oczy i otworzyć dopiero na szczycie wzniesienia.
Doskonała pogoda sprawiła, że widok był oszałamiający:


Miejsce, które na naszej liście islandzkich przebojów zajmuje zdecydowanie jedno z pierwszych miejsc. I które naprawdę trudno opuścić. Można stać, wpatrując się w otaczające nas piękno. Nawet teraz, oglądając zdjęcia, czuję zachwyt i pokorę wobec dzieł natury.






Nic dziwnego, że nie chciało nam się jechać dalej. Ale kolorowa dolina czekała (Islandia 2015).



I znów jak przed rokiem zaparkowaliśmy przed rzecznym brodem i przenieśliśmy nasze bagaże po kładkach na pole namiotowe. Wszystko poszło bardzo sprawnie i mogliśmy udać się na spacer do kolorowej góry, po drodze podziwiając jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi.




Kolorowa Góra nie straciła przez rok nic ze swojej urody.
A ja z zachwytem powitałam moje ulubione fumerole, wzbudzając wątpliwości w oczach dzieci, co do mojej równowagi umysłowej. Gdybym podziwiała jedynie widoki, pewnie byłoby to dla nich bardziej zrozumiałe. Mnie jednak najbardziej cieszyła możliwość inhalacji, która miała rok temu, najwyraźniej zbawienny, wpływ na moje zatoki.



No cóż, tym razem pozostały mi jedynie widoki. Islandia uznała, że dość już nas rozpieściła piękną pogodą i ściągnęła nam nad głowy grubą warstwę chmur oraz deszcz.
Kiedy doszliśmy do naszego ulubionego drogowskazu, padało już całkiem nieźle, a przed nami był mniej więcej trzykilometrowy powrotny spacer na pole namiotowe.
Wbrew protestom dzieci, postanowiliśmy wracać, podziwiając Kolorową Górę z daleka. Padający deszcz był z tych, które mogą tak jeszcze długo ...

A droga powrotna była też niczego sobie i deszcz w podziwianiu nam nie przeszkadzał.






Do namiotów doszliśmy solidnie zmoczeni, mimo odpowiednich ubrań. Baliśmy się, czy szampańskie humory nie opuszczą naszych dzieci, ale one bawiły się coraz lepiej. Zimną kolację zjedliśmy razem w większym z namiotów, starając się nie okazać zaniepokojenia deszczem, który uderzał w płachtę tropiku z jednostajnym szumem. Wychodzenie i taplanie się w błocie, które było wszędzie wokół namiotów nie bardzo miało sens, więc poszliśmy spać. W każdym razie my.
Obudził nas potworny huk. Nadlatywały śmigłowce, które najwyraźniej zamierzały wylądować niemal tuż obok naszego namiotu. Mój mąż spojrzał na mnie i w oczach miał to samo przerażenie, co i ja. Obydwoje pomyśleliśmy, że nie tak odległa Hekla wybuchła i właśnie zaczyna się ewakuacja. Leżeliśmy przez chwilę zupełnie sparaliżowani strachem, a potem pomyśleliśmy o dzieciach.
Zanim jednak zdołaliśmy wyjść, zajrzała do nas jedna z naszych kobiet i radośnie oznajmiła, że dzieją się niesamowite rzeczy. Ktoś zaginął w górach, więc przyleciały śmigłowce. Wylądowały na polu, zabrały ratowników i poleciały na poszukiwania. A wszystko to na oczach podekscytowanych turystów, wśród których były oczywiście nasze dzieci.
Najwyraźniej czarnowidztwo i wybujała wyobraźnia przychodzą z wiekiem. Adrenalina nie pozwoliła nam zasnąć jeszcze bardzo długo ...

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Piękny opis. Prosimy o więcej

Kasia pisze...

Wow! Odnosnie ostatniego akapitu - pomyslalabym tak samo !