sobota, 20 sierpnia 2016

Islandia 2016. Dzień pierwszy, 11 lipca.

Wylądowaliśmy! Ze sporym opóźnieniem co prawda, bo na berlińskim lotnisku Tegel działy się dantejskie sceny z powodu awarii systemów odprawy bagażowej. Było już dobrze po północy czasu islandzkiego, czyli około 2.30 czasu polskiego.
Mieliśmy za sobą wielogodzinną i męczącą podróż: najpierw Polskim Busem do Berlina, Uberem na lotnisko Tegel, a potem samolotem linii Germanwings do Reykjaviku. Nie spodziewałam się więc, jak bardzo wzruszający będzie moment lądowania. 
Księżycowe otoczenie lotniska, całkiem dobrze widoczne o tej porze, przemówiło też do naszych dziewczyn. Rozbudziły się natychmiast i nie dały się już oderwać od owalnych okienek samolotu podczas lądowania.

Podniosły nastrój oraz wzruszenie diabli wzięli w hali przylotów. Obsługa lotniska Keflavik pomyliła się przy wydawaniu bagażu pasażerom z co najmniej czterech różnych lotów. Wielobarwny tłum biegał od jednego taśmociągu do drugiego, klnąc we wszystkich chyba językach świata. Na szczęście nasze dziewczyny pokazały klasę rasowych globtroterów i jakimś cudem wypatrzyły rodzinne bagaże, porozrzucane bez ładu i składu po różnych taśmociagach. My w tym czasie próbowaliśmy kontaktować się z przedstawicielem firmy wynajmującej samochody i przepraszać za niezawinione opóźnienie.
Na szczęście na Islandii czas płynie inaczej i spóźnienie zostało nam (oraz zapewne setkom innych turystów, który wraz z nami uganiali się za swoimi bagażami) z uśmiechem wybaczone.
Po chwili siedzieliśmy już w aucie, które miało nam odtąd wiernie służyć przez następne dni i mknęliśmy (50 km\h) do Hjortura w Reykjaviku. Na szczęście mój mąż nie potrzebował GPS-a po poprzednim pobycie i trafił bezbłędnie. Zastanawialiśmy się, czy Hjortur też będzie się tak samo uśmiechał z powodu naszego spóźnienia, jak Pan z wypożyczalni aut, ale magia Islandii działała dalej. W każdym razie do pewnego stopnia. Hjortur co prawda się uśmiechał, ale powitanie i wyjaśnienia, jak korzystać z mieszkania, ograniczył do lakonicznego stwierdzenia: "wszystko wiecie, to idę". 
Była trzecia nad ranem miejscowego czasu, a piąta czasu polskiego, więc ziewając jak Hjortur i nie bawiąc się w nic więcej poza umyciem zębów, poszliśmy spać.

Starsza połowa rodziny wstała przed siódmą - młodsza ani drgnęła. Atrakcje jednak czekały, wiec bezlitośni starzy zrzucili z łóżek zaspane córeczki.
Rozpoczęliśmy dzień od śniadania w pobliskiej piekarni, żeby uczcić urodziny starszej córki. O dziwo, piekarnia była otwarta od 7.00. O dziwo, bo na przykład sklep sieci Bonus, który musieliśmy również odwiedzić, żeby zaopatrzyć się na dalszą podróż, był otwarty dopiero od 11.00. Podarowaliśmy sobie zakupy, bo czekał na nas Złoty Krąg. 
Planowaliśmy po drodze pokazać dziewczynom pole z kamyczkami, znane z poprzedniego pobytu (Islandia 2015 - część 6), ale czekało nas rozczarowanie. Pole zostało wysprzątane z kamiennych budowli, otoczone sznurkiem i zaopatrzone w tabliczkę, zakazującą stawiania kamiennych kopczyków. Wspomnienie o nim pozostanie już tylko na blogach i zdjęciach w sieci.
Wizytowanie Złotego kręgu zaczęliśmy standardowo -  od Þingvellir, żeby oddać cesarzowi co cesarskie, a raczej Wikingom co ... wikingowskie? 
Miejsce historycznego parlamentu (więcej na Islandia 2015), zaliczyliśmy w wersji skróconej, bo czekały prawdziwe hity. Niemniej, nie oszczędziliśmy dzieciom wykładu o historii Islandii oraz płytach tektonicznych. O dziwo, zniosły nasze pedagogiczne zapędy z podziwu godną cierpliwością. 
Może sprawiła to cudowna pogoda - ciepła, słoneczna i bezwietrzna. Spacer po terenie był przyjemnością, a i widoczkom należało oddać sprawiedliwość. 



A potem zaczęła się dla naszych dzieci prawdziwa turystyczna jazda. Geysir powalił je na kolana. A raczej Strokkur, bo oryginalny Geysir nie pokazał im swojej mocy, jako że milczy od lat (więcej na Islandia 2015). Dziewczyny fotografowały i filmowały niezwykłe widowisko.
Ja czekałam tak naprawdę na mój ulubiony moment, kiedy woda w kraterze przestaje bulgotać i zaczyna się formować niezwykłej urody błękitny bąbel.
Nabrzmiewa on powoli, aż staje się niemal idealnie kulisty:
A potem następuje eksplozja, podczas której migawki setek aparatów trzaskają bez opamiętania:

Po krótkiej chwili odpoczynku i posileniu się w pobliskim centrum turystycznym lokalnym przysmakiem (bynajmniej nie płetwą rekina, tylko absolutnie klasycznym islandzkim cheesburgerem), wyruszyliśmy zobaczyć Gulfoss (więcej na Islandia 2015).


Był dokładnie tak samo piękny, jak rok temu. I takie samo robił wrażenie. Nawet na nas, choć widzieliśmy go przecież po raz drugi.
A widziany po raz pierwszy musiał być po prostu "megaśny", według określenia młodszej córki. I chyba rzeczywiście był megaśny, bo dziewczyny bez protestu wspinały się po długich stromych schodach, wędrowały po ścieżkach i w ogóle nie używały znanych powszechnie zwrotów i wyrażeń, którymi dzieci urozmaicają podróże rodzicom. Spośród których niewinne "daleko jeszcze?" jest najbardziej irytujące.
Zaczynaliśmy czuć, że to będą świetne wakacje ze świetnymi kompanami.

Po takiej dawce emocji należało na chwilę spasować. Zwłaszcza, że zbliżała się 17.00, a godziny zamknięcia sklepów na Isandii bywają niekiedy nieprzewidywalne. Przejeżdżając przez miasteczko Selfoss, zrobiliśmy zakupy w Bonusie. Nie zaprotestowaliśmy przeciwko zasileniu koszyka wafelkami i żelkami, bo następnego dnia czekała nas ambitna podróż do Landmannalaugar i pierwsza noc pod namiotem. Wafelki na poprawę humoru mogły się przydać.
Spokojni o zapasy na kolejne dni, udaliśmy się do miejsca, które w zeszłym roku pominęliśmy. Niezwykłej urody jezioro wulkaniczne w kraterze Kerið (Kerid).

Krater powstał około 6 500 lat temu. Jezioro jest niemal doskonale owalne, o długości 270 metrów i szerokości 170. Obeszliśmy je dookoła, co jest całkiem miłą i nie taką krótką wycieczką z niezwykłymi widokami. 
Mój mąż stwierdził, że na jeziorze odbywają się czasem koncerty. Muzycy występują na tratwach, a publiczność siedzi na zboczu krateru. Podobno akustyka w tym miejscu jest niezwykła. Najpierw potraktowałyśmy to jako żart, ale ulotka otrzymana w informacji przy parkingu upewniła nas, że jednak nie, prezentując zdjęcia z jednego z letnich koncertów i tłumy widzów siedzących na trawie wokół.
Niezwykły krater dopełnił listę atrakcji dnia. Miałam wrażenie, że już nic więcej nie wchłonę. Niezmordowane dziewczyny, w drodze do Reykjaviku, wypatrzyły co prawda jeszcze stado koni przy drodze i namówiły nas do zatrzymania się, ale to już naprawdę było wszystko na ten dzień. 
Wracamy na kolejny nocleg do Hjortura. Bo jutro napięcie będzie rosło ... .

Brak komentarzy: