sobota, 23 stycznia 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 10: Landmannalaugar - lawa, mandala i fumarole.

Dotarliśmy do miejsca, które dopiero miało odkryć przed nami swoje uroki. Postanowiliśmy rozpocząć od rozbicia namiotu i posilenia się, bo kilka kursów po nasze rzeczy między polem namiotowym, a samochodem nieźle zaostrzyło nam apetyt. W punkcie informacyjnym zapłaciliśmy za nocleg pod namiotem kartą kredytową, do której obciążenia użyto ... ręcznego czytnika.

Zapomnieliśmy już, że takowe istnieją, więc było to dość zabawne. Zaopatrzeni w stosowne bransoletki, mogliśmy przystąpić do organizowania namiastki ogniska domowego.
Miał to być debiut naszego palnika i kartusza, więc mieliśmy tremę. Wszystko poszło jednak sprawnie - namiot dał się rozłożyć, kuchenka uruchomić, makaron bolognese z torebeczki okazał się nadspodziewanie smaczny - zwłaszcza zagryzany islandzkim korniszonem, na którego mój mąż skusił się w Bonusie. 

Do pełni szczęścia brakowało nam kawy, więc niezwłocznie ją sobie zaparzyliśmy, przecedzając przez zabrany z domu filtr.
W tej sytuacji nawet pod groźbą śmierci nie byliśmy w stanie określić, która jest godzina. Wszelkie arytmetyczne operacje z dodawaniem lub odejmowaniem dwóch godzin od czasu polskiego, wskazywanego przez nasze zegarki, przekraczały w tej chwili możliwości naszych rozleniwionych ze szczęścia umysłów. Komórki rozsądnie wyłączyliśmy, żeby nie psuć sobie humoru kontaktem z cywilizacją.
W końcu uznaliśmy jednak, że skoro potrzeby egzystencjalne zostały zaspokojone, czas na doznania duchowe. Uzbrojeni w kijki oraz czapki i rękawiczki, wyruszyliśmy w poszukiwaniu kolorowych widoczków, które widzieliśmy w internecie. Wspięliśmy się na wzniesienia otaczające dolinę.

A potem jeszcze wyżej, żeby zobaczyć panoramę całej doliny, zamknietej przez języki lawy i cudowne "krowie" góry dookoła.




 Czekała nas wędrówka przez pole zastygłej lawy. Przechodziliśmy pomiędzy jej cudacznymi tworami, czasem brnąc w rozmokłym śniegu, ale widok w oddali wynagradzał wszelkie niedogodności.







 I wreszcie byliśmy prawie pod szczytem. Jeszcze tylko niewielki wysiłek ... i mamy naszą kolorową górę.

Tak kolorowych gór nigdy nie widziałam. Pewnie wulkan wyrzucił tu sporą część tablicy Mendelejewa, ale precyzyjne ułożenie różnokolorowych pasów piasku i kamieni przywodziło na myśl buddyjskiego mnicha, cierpliwie usypującego mandalę z różnokolorowych ziarenek.





Oprócz doznań wzrokowych mieliśmy także węchowe. Te ostatnie zresztą spowodowały, że przeziębienie i zapalenie zatok, które złapałam przed wyjazdem minęły jak ręką odjął. Istotnie, żadna bakteria ani wirus nie były w stanie przeżyć inhalacji wulkanicznymi wyziewami.
Już podchodząc pod górę zauważyliśmy dymy i opary, unoszące się nad ziemią i wydobywające z różnych szczelin na zboczach.


 Domyśliliśmy się, że to słynne fumarole czy może raczej ich chłodniejsza odmiana - sulfatary, czyli kłęby pary, dwutlenku węgla i siarkowodoru o zapachu, którego nie da się pomylić z żadnym innym. A z bliska było jeszcze ciekawiej i ... goręcej. Ziemia i kamienie były naprawdę ciepłe, a niektórych miejsc, szczególnie pięknych przez siarkowe wykwity, raczej nie należało dotykać.





Trochę wyżej, prawie pod kolorowym szczytem, znaleźliśmy kociołki, z których wydobywała się gorąca para i można było ogrzać ręce, albo po prostu dotknąć ciepłych kamieni.




I z tego też miejsca roztaczał się piękny widok na naszą drogę powrotną do doliny:



Wrócimy tu jutro w nadziei na słońce. Teraz czas na odpoczynek.

Brak komentarzy: