Parę lat rozmów, podejść do tematu wyjazdu na Islandię, wieczory spędzane na przeglądaniu internetu.
Mapy i przewodniki walające się pod łóżkiem.
Słuchanie do znudzenia tej samej piosenki na YouTube:
I setki wymówek dlaczego jeszcze nie teraz (dzieci za małe i trzeba z nimi jechać w cieplejsze miejsca, drogo tam jak cholera, może za rok będzie lepiej itd.). Trzeba przyznać, że absolutnie nie wspierałam mojego męża w planach zobaczenia Islandii. Zagoniona i zakręcona pracą i obowiązkami, marzyłam raczej o świętym spokoju niż o jakichś nieznanych wyspach, zimnych i drogich. I żadne wieloryby, wulkany i wodospady nie mogły zmienić tego nastawienia.
W międzyczasie wybuchł wulkan Ejafjallajökull, co dodatkowo wzmocniło moje mocne postanowienie nie jechania na Islandię pod żadnym pozorem.
Aż do czasu Waltera Mitty.
Mąż, już praktycznie zdecydowany na wyjazd w najbliższe wakacje ze mną lub beze mnie, wyciągnął mnie do kina na "Sekretne życie Waltera Mitty" i przepadłam.
W moim słusznym już wieku ciężko mówić o przełomach duchowych, ale widocznie to był właściwy czas, żeby wreszcie na jakąś refleksję odnośnie własnego życia się zdobyć. A Walter Mitty tylko mi w tym pomógł.
Po powrocie z kina mój mąż przeżył jedno z największych zaskoczeń w swoim życiu, kiedy oznajmiłam mu, że jadę z nim na Islandię. Nieodwołalnie i zdecydowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz