czwartek, 7 stycznia 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 3: Przygotowania.

Słowo się rzekło - kobyłka u płota.
Skoro zadeklarowałam udział w wyprawie na (prawie) koniec świata, należało podejść do sprawy poważnie. Widoki widokami, ale warunki miały być nieco trudniejsze niż w chorwackim kurorcie. 
  Sięgnęłam pamięcią do najbardziej ekstremalnych wakacyjnych doświadczeń w moim życiu, czyli do studenckich obozów w Bieszczadach. Mokro, chłodno, głodno. Parę (raczej parędziesiąt) lat temu nowoczesnych namiocików samorozkładalnych, odzieży z goretexu i liofilizowanej żywności raczej nie było. No i mieliśmy te parę (parędziesiąt) lat mniej, więc wszelkie niewygody były jedynie przygodami.
  Teraz należało temat rozeznać lepiej i uzbroić się we wszelkie zdobycze cywilizacji w dziedzinie turystyki ekstremalnej. No, może nie aż tak ekstremalnej, ale trochę na pewno.
  Czekały nas prawie dwa tygodnie z noclegami na polach namiotowych. Nie planowaliśmy długich wędrówek z plecakami, bo plan zakładał objechanie Islandii wynajętym samochodem, niemniej jakoś nie widzieliśmy się w roli niedzielnych turystów, ciagnących za sobą wielkie walizy na kółeczkach.
 Zatem potrzebowaliśmy sporych plecaków, które pomieszczą namiot, śpiwory, ciuchy na prawie 2 tygodnie, sprzęt fotograficzny i parę innych rzeczy. Udało mi się przekonac mojego męża, żeby karimaty zamówić w firmie wynajmującej samochody. A on miał z kolei świetny pomysł, żeby dorzucili nam też dwa turystyczne krzesełka i stolik, co potem okazało się być strzałem w dziesiatkę.

Trzeba przyznać, że wyprawa na Islandię była fantastyczną przygodą, ale również same przygotowania do niej wspominam z rozrzewnieniem.

Rozpoczęlismy je od przeglądania internetu i sklepów oferujących sprzęt turystyczny. 
Przy tej okazji odkryłam, jak niewiarygodny postęp dokonał się od czasu obozów harcerskich z mojej wczesnej młodości. Z wypiekami na twarzy oglądałam plecaki, menażki czy śpiwory. Nie przyznałam się do tego mojemu mężowi, ale od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym niepozornym drobiazgu:

Który zresztą okazał się wyjątkowo przydatny podczas posiłków już tam, na miejscu.
  Cieszyliśmy się jak dzieci z nowych plecaków, które w niczym nie przypominały tych sprzed 30 lat - były lekkie, świetnie wyprofilowane, pakowne. Mąż kupił większy 70-litrowy, ja trochę mniejszy. I to był dobry wybór - wystarczyło miejsca na wszystkie ważne rzeczy. Resztę upchaliśmy w mniejszych podręcznych plecakach, które potem zabieraliśmy na wędrówki.
Trochę czasu spędziliśmy debatując nad menażką, ale znacznie więcej na dyskusjach o kuchence gazowej. I znów wspomnienia okazały się nieadekwatne do obecnych rozwiązań.
W efekcie zabraliśmy ze sobą maleństwo mieszczące się w dłoni, tak naprawdę chyba mniejsze od tego zdjęcia:

Dokręcone do butli z gazem propan-butan, kupionej na miejscu (fachowo zwanej kartuszem) zapewniło nam ciepłe posiłki przez cały pobyt. Nawiasem mówiąc, ów kartusz również nie przypominał wielkiej ciężkiej czerwonej butli z gazem, kupowanej na stacjach benzynowych za komuny.

 Skoro mieliśmy już prawie na czym gotować, trzeba było kupić coś do gotowania na pierwsze dni - resztę planowaliśmy nabyć na miejscu. Odkryliśmy wtedy świat żywności liofilizowanej. I doprawdy nie narzekaliśmy potem na nią ani trochę, kiedy zmarznięci i głodni docieraliśmy do pola namiotowego, a w okolicy trzygwiazdkowej restauracji nie dało się znaleźć.
 Oczywiście także śpiwory były ważnym punktem programu. I niedocenionym, bo okazało się potem, że deklaracja producenta o komfortowym przetrwaniu nocy w tych kolorowych workach przy temperaturze +5 stopni Celsjusza była mocno na wyrost. Fakt, że bywało w nocy chłodniej - w okolicach 2-3 stopni, ale nawet założenie dodatkowej bluzy (a czasem dwóch) i ciepłych czapek nie bardzo pomagało.
 No i wreszcie temat ubrań.
Mój mąż twierdził, że powinnam zabrać kurtkę zimową, co oczywiście uznałam za żart. Temperatura w okolicach 10-12 stopni w dzień kojarzyła mi się z polską wiosną i nie przerażała mnie specjalnie. Niestety, czasem z 10 stopni robiło się 6. A innym razem wiało i padało. W efekcie zimowa kurtka śniła mi się po (zimnych jak cholera) białych nocach.
  Zabrałam ze sobą ubrania nakładane według zasady "na cebulkę". Bluzki, ciepłe bluzy i spodnie oraz 2 kurtki przeciwdeszczowe. Przed wyjazdem zaplanowałam dokładnie, ile bluz i bluzek potrzebuję, żeby przetrwać bez prania i czuć się w miarę świeżo. Wszelkie plany wzięły w łeb, bo zdarzało sie, że zamiast jednej bluzy i jednej bluzki miałam na sobie podwójne zestawy. A podczas szczególnie zimnej nocy, nawet potrójny.
  Na szczęście mój mąż wykazał się większym rozsądkiem i zmusił mnie do zabrania czapki, szalika i rękawiczek.
  Mimo wszystko dało się przetrwać, choć ciężko było mówić o świeżym wyglądzie. Mój mąż podszedł do sprawy pragmatycznie i stwierdził, że mam się nie przejmować, bo wszyscy trochę śmierdzą. Na pocieszenie mieliśmy prysznice na polach namiotowych i gorące sadzawki, przed korzystaniem z których nie powstrzymywała mnie żadna temperatura. I było bosko!!!

*zdjęcia łyżki i palnika pochodzą że sklepu internetowego Skalnik.pl

Brak komentarzy: