sobota, 23 stycznia 2016

Islandia 2015 - spełnione marzenie. Część 11: Landmannalaugar - schodzimy z Kolorowej Góry.

 Po tych  wszystkich niezwykłych przeżyciach byliśmy już bardzo zmęczeni. To niewiarygodne, ale tego samego dnia rano opuściliśmy Reykjavik. Zdążyliśmy od tamtej pory przejechać przez wulkaniczną pustynię, zainstalować się na polu namiotowym w dolinie, udać się na długi spacer przez pole lawy, odbyć wulkaniczne inhalacje, żeby przy okazji wytępić trochę bakterii i wirusów, a w końcu zobaczyć wymarzoną kolorową górę.
Staliśmy teraz znowu u jej podnóża przy drogowskazie, zastanawiając się, którym szlakiem wracamy na pole namiotowe.


Mimo zmęczenia, postanowiliśmy sprawdzić inną drogę niż ta, którą przyszliśmy. Czekało nas także kolejne pole lawy, ale jak się potem okazało, nie tylko.

Oczywiście nastąpiło kilka pożegnalnych rzutów oka na kolorową górę i jej okolice, która zresztą oryginalnie nazywa się Brennisteinsalda i na poczatku lat 60-tych była całkiem aktywnym wulkanem. Dla mnie jednak już na zawsze pozostanie islandzką Mandalą.



Rozpoczęliśmy niespieszną wędrówkę między fantazyjnymi tworami zastygłej lawy i odłamkami skał.

Trzeba było uważać, bo szlak wyznaczały krótkie drewniane paliki pomalowane na końcach na biało, a czasem na czerwono. Nie zawsze było je łatwo wypatrzeć w zwałach śniegu.
Wkrótce minęliśmy jednak najtrudniejszą częśc drogi i dotarliśmy do strumienia wypływającego spod czapy śniegu i lodu na szczytach.

Coraz częściej zaczęły pojawiać się kępy mchów, nierzadko uzupełniane rozchodnikami czy innymi skalnymi roślinkami, radzącymi sobie w tych naprawdę ekstremalnych warunkach nadspodziewanie dobrze.

Dalsza wędrówka wzdłuż strumienia była już czystą przyjemnością. Napełniliśmy wodą z niego wszystkie znalezione w plecakach butelki w miejscu, gdzie rozlewał się już całkiem szeroko i łatwo było podejść, mimo rwącego nurtu.



 Wpływał czasami pod lodowo-śniegowe nawisy ...


 ... żeby za chwilę spod nich wypłynąć i dalej nas prowadzić do doliny.
Droga stawała się już coraz szersza i wygodniejsza, prawie jak alejka w parku. Mogliśmy bezkarnie iść z głową zwróconą w stronę coraz bardziej odległej Kolorowej Góry.
Aż wreszcie nastąpił ostatni zakręt strumienia ...

... a to, co wyłoniło się zza skały zdobyło nasze serca na zawsze.



Brak komentarzy: