niedziela, 31 stycznia 2016

Białowieża – dzień 1. Widzieliśmy żubra … chyba.

Samochód, zapakowany po brzegi całą masą mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy, stoi gotowy do drogi przed domem. Mamy przed sobą 7-8 godzin podróży, więc specjalnie nie zwlekamy z jej rozpoczęciem. Tym bardziej, że nie możemy się już doczekać, kiedy przejedziemy po raz kolejny drogą z Hajnówki do Białowieży.

Wspomnienia przebiegających przez drogę jeleni, czy lochy prowadzącej swoje małe poboczem,  albo widocznych w świetle reflektorów samochodu saren, utkwiły nam w pamięci. Podobnie zresztą, jak obraz żubrów na wolności, które oglądaliśmy o trzeciej nad ranem w pobliżu Teremisek.

No i oczywiście spacer po ścisłym rezerwacie w towarzystwie Pana Arka Szymury. Znakomity przewodnik przedłużył znacznie planowaną pierwotnie wycieczkę – chyba nasze szczere zachwyty i absolutnie niekłamane zainteresowanie jego opowieściami sprawiły, że postanowił poświęcić mieszczuchom więcej czasu.


Ale to wszystko było latem 2013 roku – jednodniowa wyprawa do Białowieży z naszej stałej wakacyjnej bazy nad Biebrzą.
A teraz jest zima, w każdym razie tak wynika z kalendarza. Próbujemy zaklinać rzeczywistość i umieszczamy na dachu samochodu moje narty biegowe, które budzą, jak się zdaje, żywą radość kierowców wracających z ferii. Niestety, prognozy zapowiadają kilka stopni powyżej zera, deszcz i zachmurzenie oraz generalnie aurę jesienno-wiosenną z przewagą akcentów depresyjnych.
Nic to. Jedziemy. Jest niedziela, więc żaden korek nie zatrzymuje nas po drodze i docieramy do Pani Heleny z domku Pod Dziką Gruszą około 15.00. Wypakowujemy z auta wszystko oprócz nart, bo są w końcu jakieś granice naiwności i wdajemy się w pogawędkę z naszą gospodynią, która zdaje się podzielać nasze zachwyty Puszczą. Opowiadamy o doświadczeniach z roku 2014, ludziach tu spotkanych i zasłyszanych opowieściach. Pani Helena proponuje mały spacer, tym bardziej, że mieszka kilkaset metrów od puszczy, przy ulicy Podolany.
Pogoda jest kiepska, za chwilę zapadnie zmrok, ale po wielu godzinach w samochodzie trzeba rozprostować nogi. Idziemy, a po drodze mijamy pole, gdzie leżą pozostawione, częściowo zafoliowane, bele siana. To miejsce, gdzie stale przychodzą żubry, żeby skorzystać z łatwej do zdobycia karmy. Podchodzimy tam i widzimy świeże odchody i rozwleczone siano. Pani Helena opowiada, jak to spacerowała niedawno ze znajomą tą samą ścieżką i kiedy minęły zasłaniające widok na pole bele siana, nagle stanęły prawie oko w oko w podnoszącym się z ziemi żubrem. Mój mąż ma błysk w oczach, który rozjaśnia szarugę popołudnia. Już wiem, gdzie popędzi jutro rano z aparatem.

Idziemy dalej w stronę małego lasku i nagle moja córka dostrzega ciemną plamę poruszającą się wśród drzew, w odległości kilkunastu metrów. Zapada zmrok, ale plama zdecydowanie przypomina żubra – co prawda mamy wątpliwości, czy staje do nas tyłem, czy może się w nas wpatruje. Na wszelki wypadek dokonujemy strategicznego odwrotu i wracamy na asfaltową drogę.

Jest jeszcze stosunkowo wcześnie, więc idziemy dalej w stronę puszczy, a potem drogą przez las do Ośrodka Edukacji Leśnej. Las w zapadających ciemnościach jest niesamowity, trzeszczą gałęzie, słychać różne odgłosy, których nasze miejskie uszy jeszcze nie identyfikują. Kiedy zawracamy przy zabudowaniach Ośrodka jest już praktycznie ciemno. Pani Helena opowiada o puszczy i jej mieszkańcach – zarówno tych czworonożnych, jak i dwunożnych. 
Zwłaszcza postaci Simony Kossak i Lecha Wilczka (patrz: Wikipedia: Simona Kossak), którego p. Helena poznała osobiście są fascynujące. Po powrocie do domku Pani Helena przynosi nam książkę pt. "Spotkanie z Simoną Kossak" (patrz: http://chyra.pl/simonakossak.html) z dedykacją autora, którą pochłaniam jeszcze tego samego wieczoru.
A jutro od rana – zaczynamy eksplorację okolicy.

Brak komentarzy: