Widok, który zobaczyliśmy schodząc do doliny, pozostał nam pod powiekami jeszcze przez długie godziny. Było dość późno, choć wciąż jasno, ale czuliśmy już "w kościach" długą wędrówkę i wcześniejsze emocje. Postanowiliśmy owym kościom zafundować gorącą kąpiel.
Mieliśmy do wyboru płatne prysznice w jednym z budynków na polu namiotowym albo geotermalne jeziorko, do którego schodziło się z drewnianego pomostu.
Na zdjęciu powyżej widać wpływający do "kąpielowej" części jeziorka gorący strumień. Naprawdę gorący, bo tylko najodważniejsi byli w stanie przysunąć się bardzo blisko tego miejsca.
Nie można tu było oczywiście używać mydła ani innych środków myjących, ale uznaliśmy, że dokładne wymoczenie się w podgrzanej przez naturę wodzie to jest to, czego potrzebujemy bardziej niż produktów koncernów kosmetycznych.
Nie można tu było oczywiście używać mydła ani innych środków myjących, ale uznaliśmy, że dokładne wymoczenie się w podgrzanej przez naturę wodzie to jest to, czego potrzebujemy bardziej niż produktów koncernów kosmetycznych.
Naprawdę rozgrzani po tym geotermalnym seansie, mogliśmy pomyśleć o kontynuowaniu przygody z naszym kartuszem oraz zawartością magicznych aluminiowych torebeczek, w które zaopatrzyliśmy się jeszcze w Polsce. Nie zapomnieliśmy także o produkcie islandzkich szklarni - resztkach zawartości słoika z korniszonami, które ocalały po poprzednim posiłku.
Równocześnie ze spożywaniem kolacji, nakładaliśmy na siebie kolejne warstwy ubrań, bo pobliska geotermia geotermią, ale temperatura oscylowała wokół 3 stopni Celsjusza.
W końcu poszliśmy spać, a przez płótno namiotu, oprócz światła docierały do nas głosy ludzi mówiących w kilkunastu językach. Tak jak i my podnieconych tym, co już zobaczyli i tym, co czeka ich jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz